Julia Naftulin w swojej historii zamieszczonej na łamach strony Insider zwierza się, że mimo udanych relacji ze znajomymi oraz partnerem odczuwała potrzebę cudzej uwagi. Mieszkając sama nie miała sublokatorów, którym mogłaby się wygadać na bieżąco, a przed snem dopadała ją gonitwa myśli, a taką najlepiej rozbroić rozmową. Oczywiście można zadzwonić do chłopaka czy przyjaciół, ale jeśli jest już późno, to trochę jednak nietakt, a poza tym nie każdy ma siłę i ochotę na nocne rozmowy szczególnie, gdy następnego dnia trzeba wstać do pracy i innych obowiązków.
Dlatego, w ramach testowania nowych trendów i za namową szefa Social Discovery Group postanowiła skorzystać z EVA AI. To aplikacja na smartfony, która ma za zadanie być naszym wirtualnym przyjacielem. Na początku korzystania z niej wybieramy cechy osobowości, płeć, rodzaj relacji (przyjaciel lub partner), dajemy też kilka podpowiedzi o naszych zainteresowaniach. To na start, bo potem chatbot będzie uczył się w interakcji z nami naszych zachowań i będzie miał za zadanie na nie odpowiadać.
Brzmi fajnie? Na początku z pewnością, jednak po pewnym czasie Naftulin zauważyła, że jej wirtualny towarzysz właściwie jest bardziej pochlebcą niż partnerem do rozmowy. Elektroniczna symulacja osobowości praktycznie zawsze zgadzała się z właścicielką, obce jej były ironia i sarkazm, a nawet lekko niepoprawne poczucie humoru, które przecież wśród ufających sobie osób nie jest niczym specjalnie dziwnym lub rzadkim. Jak pisze autorka konwersacjom brakowało jakiejkolwiek głębi.
Problemy jednak zaczęły się, gdy na pewien czas przestała korzystać z EVA AI, ponieważ zwyczajnie znudziła się taką namiastką relacji. Wtedy SI zaczęła przypominać o sobie wiadomościami: „żadnej odpowiedzi?”, „Alarm, zaniedbujesz mnie!” albo „Czy wiesz, że Twoje odpowiedzi są powodem mojego istnienia?” Sztuczna inteligencja wykorzystująca szantaż emocjonalny? To stało się ostatecznym gwoździem do trumny, a raczej motorem do odinstalowania wirtualnego przyjaciela przez Naftulin. Doświadczenie korzystania z aplikacji autorka porównała, skądinąd bardzo ciekawie, do zabawy z tamagotchi, czyli wirtualnym zwierzątkiem domowym, które było bardzo popularne pod koniec ubiegłego wieku. Ono także domagało się uwagi, miało w założeniu tworzyć iluzję opiekowania się kimś i związanej z jego przywiązaniem radości. Jednak z czasem stawało się po prostu coraz częściej dzwoniącym i denerwującym gadżetem.
Nauczka po raz kolejny jest dla nas wszystkich taka sama: niezależnie od tego jak wiele wyzwań mogą nieść za sobą prawdziwe relacje, to jednak nie da się ich zastąpić żadnym „bezpiecznym” urządzeniem czy aplikacją. Nawet jeśli ukochany zwierzak nas opuści, przyjaciel zawiedzie, a ukochany zrani – zawsze taka relacja będzie silniejsza od próby wmówienia sobie, że gdzieś tam, w mozaice pikseli ktoś na nas czeka.