W 2019 roku, gdy na ekrany wchodziła czwarta odsłona "Avengers", Joe i Anthony Russo byli u szczytu swej potęgi. Branża filmowa stała przed nimi otworem, a możliwości rozwoju były w zasadzie nieskończone. Tymczasem wszystkie filmy, którymi uraczyli nas od tamtej pory, zostały zmiażdżone przez krytyków i zyskały łatkę "drogich paździerzy". Do listy swych porażek mogą teraz dopisać "The Electric State" – film Netflixa, przy którym znów połączyli siły ze Stephenem McFeelym i Christopherem Markusem (scenarzystami "Infinity War" i "Endgame").
"The Electric State" – o czym opowiada film?
"The Electric State" to osadzony w alternatywnej wersji lat 90. ubiegłego wieku dramat science-ficion z elementami postapo. W trakcie seansu śledzimy losy osieroconej nastolatki (w tej roli znana ze "Stranger Things" Millie Bobby Brown), która po buncie maszyn przemierza amerykański zachód w poszukiwaniu młodszego brata razem z inspirowanym kreskówkami robotem, przemytnikiem (gwiazdor "Strażników galaktyki" Chris Pratt) i jego towarzyszem. Film zadebiutował w Netflixie w piątek 14 marca i nie radzi sobie najlepiej. Krytycy nie mieli dlań litości, a po sieci krążą już epitety pokroju "najgorszy film dekady".
"The Electric State" – recenzja filmu Netflixa
Zatem, czy naprawdę jest aż tak źle? Cóż… i tak i nie. O ile nie zgadzam się z twierdzeniem, jakoby "The Electric State" służyć miał jedynie potwierdzeniu tezy, że kino umarło (a taka opinia zyskała popularność w mediach społecznościowych), o tyle potwierdzam, że jest to absolutny kasztan. Leży tu wszystko począwszy od scenariusza, na grze aktorskiej skończywszy.
"The Electric State" przypomina produkt wypluty przez algortym Netflixa, który go nie tylko wymyślił, ale też napisał i wyreżyserował. Fabuła jest boleśnie naiwna i naciągana, stanowiąc zlepek generycznych motywów zaczerpniętych z innych filmów postapokaliptycznych. Millie Bobby Brown i jej ekranowy partner nie mają za grosz chemii, a oboje są w swych rolach tak przekonujący, że nie sprzedaliby mi nawet szklanki wody na środku pustyni. Do tego idę o zakład, że geneza postaci granej przez Chrisa Pratta wyglądała mniej więcej tak: "Alexa, wygeneruj mi najsłabszy wariant Star-Lorda".

i
Dialogi są koszmarne (chwilami aż uszy więdną), żarty nieśmieszne, a opowieść nieangażująca. Wszystko to mogłabym wybaczyć i potraktować "The Electric State" jako głupiutkie guilty pleasure, ale temu filmowi brakuje serducha. Zupełnie, jakby twórcy sami nie wierzyli w opowieść, którą nam snują. A szkoda, bo sam pomysł wyjściowy jest ważny i ciekawy – postęp technologiczny, którego owocem jest rosnąca w siłę sztuczna inteligencja, nie przypełzł do nas z czeluści piekielnych, ani nie spadł z kosmosu. Za tym wszystkim zawsze stoi człowiek. Są tu też – pokraczne, bo pokraczne – zalążki rozprawy o międzygatunkowej przyjaźni, miłości ponad podziałami i nauce tolerancji. Ale co z tego, skoro całość podano w tak ciężkostrawny sposób.
Reasumując, "The Electric State" to naprawdę zły film i zmarnowany potencjał, niezasługujący na ocenę wyższą niż 3/10. Ale nie przesadzajmy z tym fatalizmem – kino się nie skończyło, a w ciągu ostatniej dekady widziałam dziesiątki gorszych filmów. Seans wymęczył mnie wprawdzie przeokrutnie, ale nie aż tak, jak "Megalopolis" Francisa Coppoli.
Polecany artykuł: