Nie mam w zwyczaju czytać innych recenzji, dopóki nie napiszę własnej, lecz nie sposób było nie natknąć się na pełne zachwytów nagłówki okrzykujące 2. sezon "The Last of Us" absolutnym arcydziełem, jeszcze lepszym od poprzednika. Widząc je zachodziłam w głowę, czy aby na pewno oglądaliśmy ten sam serial.
"The Last of Us", sezon 2 - recenzja
Gdy przed dwoma laty świat ujrzał pierwszą odsłonę "The Last of Us" byłam jedną z tych krzyczących najgłośniej, że to jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, ustępujący jedynie "Sukcesji" i "Czarnobylowi" (notabene również od HBO). I choć naturalnie przy 2. sezonie poprzeczka zawisła niebotycznie wysoko, udostępnione do recenzji screenery włączyłam z niezachwianą pewnością, że oto przede mną siedem godzin pełnych emocji i zachwytu. A potem dotarłam do trzeciego odcinka, który nieco ostudził mój entuzjazm.
Od wydarzeń w Salt Lake City minęło pięć lat, a Joel (Pedro Pascal) i Ellie (Bella Ramsey) na stałe osiedli w Jackson, gdzie u boku Tommy'ego (Gabriel Luna) i reszty społeczności starają się wieść względnie spokojne życie. Ale licho nie śpi i choć pierwszy odcinek to wyłącznie ekspozycja - przeplatana zaskakująco pokaźną dawką humoru - już od pierwszych minut czuć narastające napięcie i wiszące w powietrzu widmo tragedii. W relacji dwojga protagonistów nie dzieje się najlepiej, Ellie jest jeszcze bardziej pyskata i zbuntowana (oraz szalenie irytująca) niż poprzednio, Joel zaś przypomina cień samego siebie (ale w przeciwieństwie do Ricka z "Białego lotosu" postanowił udać się na terapię, co mu się chwali). Poznajemy też szereg nowych bohaterów na czele z Jesse'em (Young Mazino) i Diną (Isabela Merced), która jest tak urocza i sympatyczna, że chwilami sprawia wrażenie, jakby przypałętała się tu z zupełnie innego serialu. Podobnie zresztą jak kreowana przez Catherine O’Harę terapeutka ze smutną przeszłością i problemem alkoholowym.
Dla równowagi pojawia się jednak Abby, pełna determinacji i żądna krwi dziewczyna, która w oczach lwiej części fanów "The Last of Us II" jawi się jako wcielenie wszelkiego zła i final boss antypatycznych złoli, na dzień dobry gwarantując sobie mało zaszczytne miejsce w panteonie najbardziej znienawidzonych postaci, jakie widziała popkultura. Muszę zwrócić twórcom serialu, że zrobili wszystko, co w ich mocy, by uchronić ją przed i tak nieuniknionym hejtem - zaburzyli chronologię narracji i motywacje Abby ujawnili już na starcie, a przy okazji dziwnym zrządzeniem losu obsadzili w jej roli aktorkę, która dla wielu była wymarzoną... Ellie. Co więcej, serialowa Abby znacząco różni się od swego pierwowzoru, a fenomenalna kreacja Kaitlyn Dever sprawia, że to właśnie jej bohaterka, mimo szczątkowego czasu ekranowego, lśni w tym sezonie najjaśniej. Wszystkie te zabiegi, w połączeniu z uczłowieczeniem Abby poprzez nadanie jej większej dozy wrażliwości, miały zagwarantować, że tym razem morał płynący z opowieści dotrze nawet do najbardziej opornych.

i
Niestety znacznie gorzej w tym sezonie wypada Bella Ramsey, która nie udźwignęła roli, jaka przypadła jej w udziale. Jako edgy nastolatka sprawdza się wzorowo, lecz gdy robi się poważniej i wkraczamy w rejony ciężkiego dramatu, brak jej odpowiedniej ekspresji i wiarygodności. Mam jednak wątpliwości, na ile winić tu samą Bellę, a na ile scenarzystów, którzy od trzeciego odcinka dość pokracznie prowadzą postać Ellie. Efekt jest bowiem taki, że znacznie łatwiej współodczuwa się emocje targające jej przeciwniczką, Abby, a to już uważam za sromotną porażkę.
"The Last of Us" zaczyna przypominać "The Walking Dead" i nie jest to komplement
W 2. sezonie twórcy "The Last of Us" czerpią z "Gry o tron" i "The Walking Dead", szkoda tylko, że w drugim przypadku akurat nie w tych aspektach, w których powinni. Każdy, kto oglądał adaptację komiksów Roberta Kirkmana wie, że tytuł silnie tu zobowiązywał, gdyż na kilkunastoodcinkowy sezon otrzymywaliśmy dwa, góra trzy odcinki faktycznej akcji, reszta zaś opierała się na patrzeniu, jak ekipa Ricka włóczy się po łąkach i lasach, niespiesznie zmierzając z punktu A do punktu B. Formułę mało angażującej przygodówki mogliśmy wybaczyć przy produkcji telewizyjnej, która nigdy nie miała szczególnie wygórowanych ambicji, "The Last of Us" aspiruje jednak do półki seriali premium, a pierwszy sezon przyzwyczaił nas do większej finezji i autorskiego sznytu (żebyśmy mieli jasność - w kontynuacji wciąż one występują, lecz niestety w znacznie mniejszym stężeniu).
Nie pomaga też fakt, że tak dużo czasu i przestrzeni fabularnej przeznaczono na puste, nieprzekonujące i zaserwowane z niebywałym brakiem wyczucia nastoletnie love story bohaterek, między którymi nie ma za grosz chemii. Co gorsza, na narracyjną mieliznę trafiamy po absolutnie fenomenalnym odcinku drugim, który miażdży emocjonalnie niczym Krwawe Gody i przywodzi na myśl hybrydę bitew o Hardhome i Winterfell z "Gry o tron", gdzie Tommy niczym Jon Snow - z miotaczem ognia zamiast miecza z valyriańskiej stali - dowodzi obroną Jackson City, a Pedro Pascal i Kaitlyn Dever są po stokroć wspaniali (w tym odcinku nawet Bella wzbija się na wyżyny swoich możliwości). Scenarzyści mieli trudne zadanie udźwignięcia pokłosia tej emocjonalnej bomby i polegli z kretesem, nieumiejętnie rozkładając dramaturgię kolejnych trzech odcinków. Dopiero w szóstym wracamy na właściwe tory i jest to epizod najbliższy temu, czego doświadczyliśmy w poprzednim sezonie, jawi się on jednak jako wizja raju utraconego, echa "starych dobrych czasów", stanowi bowiem preludium do niewłaściwie skonstruowanego - i w efekcie niesatysfakcjonującego - finału, zwieńczonego cliffhangerem tak bezczelnym, że - znów - przywodzącym na myśl "The Walking Dead".

i
"The Last of Us" - czy warto obejrzeć nowe odcinki hitu HBO?
Powyższe zarzuty mogą sugerować, że 2. sezon "The Last of Us" to absolutna porażka i nie warto go oglądać, spieszę więc z wyjaśnieniem - nic z tych rzeczy. To wciąż naprawdę przyzwoity serial, wart tych siedmiu godzin naszego życia. Twórcy po prostu, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, nazbyt skupili się na kurczowym odhaczaniu kolejnych elementów gry i ratowaniu Abby (czy raczej Kaitlyn) przed krwiożerczymi fanami (choć na to drugie akurat nie narzekam), przez co "The Last of Us" straciło grunt pod nogami i wpadło w pułapkę gatunkowych prawideł. Nie straciło jednak swego ducha i potencjału. Jeśli musimy bawić się w cyferki, to za realizację i kapitalne odcinki 2 i 6 mogę wystawić ocenę 7/10, co daje nam spadek o trzy poziomy względem sezonu pierwszego.
Pierwszy odcinek 2. sezonu "The Last of Us" trafi do oferty Maxa w poniedziałek 14 kwietnia. Pozostałe będą ukazywać się co tydzień.