Wydany w trzy lata po przełomowym dla zespołu „Bloody Kisses” miał przed sobą wysoko podniesioną poprzeczkę oczekiwań. Na poprzedniczce znalazły się takie przeboje jak „Christian Woman” oraz „Black no. 1”, które otworzyły zespołowi drogę do szerokiej publiczności, a nawet telewizji muzycznych i stacji radiowych. Pod względem kompozycji jest jednak wciąż w pewnym rozkroku. Słychać na nim jeszcze powarkiwania dogorywającego Carnivore („Kill all the white people” oraz „We hate everyone”), a gotycko-doomowe oblicze kapeli dopiero się wykluwa. W 1996 rozkwita w gotyckiej pełni.
„October Rust” nie pozostawia wątpliwości w jaką stronę idzie kwartet z Brooklynu. Z zespołu odszedł właśnie Sal Abruscato, by skupić się na Life of Agony. Zanim na jego miejscu pojawi się Johnny Kelly trio zdąży stworzyć kompozycje, a partie perkusji na płycie zostaną zaprogramowane. Johnny zostanie oczywiście wpisany na okładce jako perkusista, jednak na nagraniach słyszymy automat. Skąd taki wybór? Możliwe, że wpływ na to miał ogólny trend w gotyckiej muzyce rockowej, która chętnie korzystała a „odhumanizowanych” automatów. Najlepszym przykładem jest ikoniczny styl Sisters of Mercy. TON pozostanie przy automatyzacji perkusji na nagraniach przez kolejne albumy. Dopiero ostatni „Dead Again” będzie miał „żywą” perkusję.
Od pierwszych dźwięków (zaraz po charakterystycznym dla kapeli dowcipkowaniu z odbiorców w intro) nie ma wątpliwości, że zespół zostawił thrashowe i punkowe korzenie Petera w przeszłości i zanurzył się po szyję w spokojnych lejących się melodiach. W tekstach będzie podobnie, czarny humor Petera i chęć do prowokowania odbiorców schodzi na dalszy plan. Króluje miłość, która niczym ciernie z okładki, często bywa bolesna, nieszczęśliwa, a czasem prowadząca do śmierci. Można mieć pewność, że gdyby Lord Byron, Percy Shelley lub Edgar Allan Poe mieli okazję posłuchać tej płyty, natychmiast staliby się wiernymi fanami Type O Negative.
Jedyne momenty, gdy zespół przypomina o tym jak wielki dystans ma do siebie i swojej sztuki to początkowe podziękowanie za zakup albumu, pożegnanie na końcu oraz największy przebój z płyty: „My girlfriend’s girlfriend”, który w przewrotny sposób opowiada o miłosnym trójkącie. Warto jeszcze wspomnieć instrumentalny "The Glorious Liberation of the People's Technocratic Republic of Vinnland by the Combined Forces of the United Territories of Europa", który ma najdłuższy tytuł ze wszystkich kompozycji zespołu w historii. Jak mocno kontrastuje to z faktem, że trwa tylko minutę, a przecież TON znany był już wtedy z długich i wolnych kawałków.
Jednak poza tymi smaczkami płyta jest zapisem wszystkich odcieni nostalgii, zadumy, smutku, miłości i tych słodko gorzkich uczuć, które towarzyszą nam zawsze podczas obserwowania zmierzającej ku zimie przyrodzie. Natura zresztą jest tutaj ważną bohaterką, co pokazują odwołujące się do pogańskich tradycji „Be my druidess”, "In Praise of Bacchus" oraz „Green Man”. Cykl życia przyrody łączy się tu z ludzką rytualnością, a seks zyskuje rangę magicznej ceremonii przemiany, jak w wykładni Aleistera Crowley’a lub u Wiccan.
Warto wspomnieć, że już od czasu „Bloody Kisses” Peter Steele stał się obiektem westchnień i symbolem seksu dla większości fanem metalu, gotyku i innych odmian mrocznych klimatów. „Wesoły Zielony Gigant”, jak czasem go przezywano, miał 2,03 m wzrostu, długie i czarne jak skrzydła kruka włosy oraz basowy głos, któremu trudno było się oprzeć. Docenił to między innymi „Playgirl”, który zaprosił wokalistę do rozbieranej sesji zdjęciowej. Opublikowano ją w 1995 roku, jednak humor muzykowi zdecydowanie popsuło, gdy dowiedział się, że pismo najchętniej kupują dla jego zdjęć geje. Peter, będąc przewrotnym i kochającym kontrowersje wiecznym chłopcem, pozostawał mocno konserwatywny w kwestiach obyczajowych (czego da wyraz na kolejnych albumach).
W pierwszym wydaniu na płycie znalazł się cover Neila Younga „Cinnamon Girl” opowiadający o dziewczynie, której włosy miały rdzawy kolor przyprawy. Peter Steele w jednym z wywiadów wspomniał kiedyś, że jest uzależniony od czerwonego wina i rudych kobiet, więc dobór piosenki nie był przypadkowy. W rozszerzonym wydaniu na krążek trafił także cover tytułowej kompozycji z pierwszej płyty Black Sabbath, czyli sam „Black Sabbath”. Zespół zagrał go po swojemu: wolniej, jeszcze mroczniej, ze wspaniałymi wokalizami i klawiszami. Jest to zdecydowanie najbardziej gotycka wersja tej piosenki w historii, o ile „gotycki” rozumiemy w odniesieniu do gotyckiego horroru literackiego i filmowego, jak choćby produkcji Hammer Horror.
Właściwie o każdej z kompozycji z „October Rust” można by napisać osobny artykuł, pozwolimy zatem na koniec wspomnieć tylko o „Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia)”. To bluźnierczo-erotyczny obrazek, który sięga do mitów o wilkołakach. Człowiek przemieniający się w wilka od wieków kojarzony jest z mroczną erotyką, a w piosence TON menstruująca kobieta działa na niego równie silnie co faza księżyca. Przemieniony w bestię chce pożerać ciało kobiety, ale jest to nic innego zbrutalizowana metafora żądzy erotycznej.
Album „October Rust” to wydawnictwo, do którego warto wracać. W miarę jak sami się zmieniamy, będziemy odbierać muzykę i teksty w różne sposoby: raz bardziej metaforycznie, a wręcz mitycznie, raz bliżej dosłowności. Za każdym razem jednak będzie równie dobrze smakować. Taki sam, a jednak inny; piękny, a jednak podszyty smutkiem odchodzenia i zbliżającego się nieuchronnego – jak każda kolejna jesień.