Nie zdarza się to często, by zespół, do tego jeszcze reprezentujący scenę rockową, zaliczył tak mocny i głośny debiut. Taka właśnie sytuacja spotkała pochodzącą z Frankenmuth w stanie Michigan formację Greta Van Fleet. Bardzo rodzinny projekt, tworzony przez trzech braci: Josha, Jake’a i Sama Kiszków (odpowiednio wokal, gitara i bas) oraz Danny’ego Wagnera (perkusja) pojawił się na rynku z elektryzującym “Highway Tune” i natychmiast wzbudził kontrowersje. A to dlatego, że na przykład ja, słysząc pierwszy raz ten numer w radio, myślałam, że własnie mam do czynienia z jakimś archiwalnym nagraniem Led Zeppelin. Na młodą grupę natychmiast posypał się grad, zupełnie skrajnych opinii - jedni zarzucali im kopiowanie legendy, inni nie kryli zachwytu źródłem inspiracji i wdzięczności za przywrócenie do współczesnego rockowego grania zalążka tego najbardziej klasycznego brzmienia. Jednak już wydana w listopadzie tego samego roku EP-ka “From the Fires” pokazała, że to nie do końca tak jest, że owszem, Panowie mocno siedzą ze swoją twórczością w barwnych i jakże dźwięcznych latach 70., robią jednak co mogą, by nadać temu swój charakter.
Droga do gwiazd
W 2018 roku zespół zaprezentował swój debiutancki album - i wtedy się zaczęło. Brzmieniowo pozostał on w świecie “From the Fires”, jednak dziś, po pięciu latach zgadzam się z tym, że chłopcy nieco odlecieli i za bardzo dali się ponieść porównaniom do Led Zeppelin. Choć “Anthem of the Peaceful Army” to oczywiście nadal kawał porządnego grania, do tego takiego, które świetnie poradziło sobie komercyjnie, to słuchane dziś sprawia wrażenie dzieła odtwórczego. Dlatego byłam taka zadowolona, gdy na “The Battle at Garden's Gate” coś się zmieniło. Nie, wciąż było tam bardzo dużo naleciałości Led Zeppelin (patrz “Built By Nations” i posłuchaj zaraz po nim “Black Dog”), to jednak tym razem formacja postanowiła udowodnić, że jest w stanie przywołać na współczesny rynek najlepszej jakości brzmienie rocka progresywnego, a wszystko to w otoczce opowieści z całą masą odniesień biblijnych. Było dużo bardziej dojrzałe i ambitniej, niż na debiucie i słuchany nawet dziś “The Battle at Garden's Gate” ma w sobie coś urzekającego. Przygotowując się do premiery tej płyty nie ukrywam jednak, że miałam z tyłu głowy myśli, że pewne tropu Grecie Van Fleet już się kończą i zastanawiałam się, czy ta przypadkiem nie zacznie zjadać swojego własnego ogona. Na szczęście nie, choć niekiedy może się tak wydawać.
Klasyczny hard rock w 2023 roku
Zaskoczeniem dla wielu będzie z pewnością już otwierający cały album “Fate of the Faithful”, szczególnie pod względem intro. To jak wstęp do rock opery, z jednej strony mający w sobie coś takiego intymnego, z drugiej niesamowicie majestatycznego. Wspaniały początek, bardzo zachęcający do sprawdzenia tego, co tam na tym “Starcatcher” dalej się dzieje. Szczególnie warto tu zwrócić uwagę na partie perkusji Danny’ego. Naprawdę, zasługuje on na dużo więcej uwagi, gdyż śmiem twierdzić, że na naszych oczach właśnie powoli rodzi się jeden z lepszych współczesnych perkusistów. Oczywiście Jake i jego ostra, emocjonalna gra. Naprawdę dobrze to wygląda na sam początek. Ta progresywność szybko zostaje porzucona - wróci, dosłownie za chwilę w postaci tak bardzo festiwalowego, a przy tym niezwykle radiowego, “Sacred the Thread” - na rzecz mocnego hard rocka. Przejawia się on już w singlowym “The Falling Sky” - dobry numer, ale równie dobrze mógłby się znaleźć na debiucie, naprawdę - “Starcatcher” w sobie dużo więcej smaczków i to takich nie do końca oczywistych.“Frozen Light” to ponowny powrót do tego “zeppelinowego” rozdziału w karierze Grety, od którego ta już chyba nigdy się nie uwolni. Może to i dobrze? Zespół znalazł sobie właśnie taką inspirację i pozostaje jej wierny. “Frozen Light”to kawał dobrego, hard rockowego grania z heavy metalowym zacięciem, dokładnie spod znaku Black Sabbath, tylko takiego, w którym to Jimmy Page byłby gitarzystą. Jake’owi Kiszce nie można jednak odmówić talentu - jest świetnym gitarzystą, którego styl jest totalnie zakorzeniony w tym najbardziej klasycznym rockowym graniu.
A może by tak stworzyć indigo rock?
“Runway Blues” to jeden z najciekawszych momentów pierwszej części albumu, mający w sobie coś z punkowej energii, przez to kojarzący się z klasycznych garażowym rockiem z lat 70. Tytuł jednak sugeruje także te bardziej bluesowe inspiracje, przez co słuchając tego, trwającego nieco ponad minutę kawałka, ciężko nie pomyśleć chociażby o The Doors, szczególnie klimacie albumów “Waiting fot the Sun” i “Morrison Hotel”. Brzmieniowo tym tropem idzie chwytliwy, powiedziałabym nieco bałaganiarski, chaotyczny “Indigo Streak”. Myślę, że jest to kulminacyjny moment płyty i kierunek, w którym Greta Van Fleet powinna podążać dalej. Mamy tu swoiste połączenie ducha lat 70., tego klasycznego rockowego grania, ale przy połączeniu go właśnie z taką szaloną, punkową energią, co daje nam coś absolutnie świeżego, szybko wpadającego w ucho i wciągającego słuchacza. Indigo rock - może to coś, co formacja zdecyduje się pociągnąć dalej i dać nam - słuchaczom i całemu rynkowi - nowy odłam współczesnego rockowego grania? Jednym z najlepszych jego przykładów mógłby stać się chociażby “Waited All Your Life” - genialne bluesowo-rockowo-psychodeliczne granie i piękny dowód na to, że Josh coraz bardziej panuje nad swoim wokalem, nad niezaprzeczalnym talentem, jaki ma - skoro ktoś jest w stanie samym zabarwieniem przekazać słuchaczowi pewne emocje, w tym przypadku niesamowitą tęsknotę, to coś musi w tym głosie być. Gdyby dodać do tego jeszcze akustyczny, nieco folkowy, zamykający całość “Farewell for Now”, to mamy materiał na zupełnie nowe, naprawdę mające szansę wyróżnić się na rynku wydawnictwo.
Mocy nabiera się z czasem
Z płyty na płytę warsztat Jake’a jest coraz lepszy, czego najlepszym wyrazem jest to muzyczne piękno, które dzieje się w “The Archer” - trochę tu takiego nastroju Fleetwood Mac - ta gitara akustyczna, dźwięki tamburna w zwrotkach. “The Archer” to jeden z najbardziej monumentalnych momentów na płycie, tuż obok następującego tuż po nim, wydanego jako pierwszy singiel “Meeting the Master”. Pochylmy się przez chwilę nad tym trwającym nieco ponad pięć minut hymnem. Choć nie jest on tą pozycją, która wyróżnia się z płyty najbardziej (patrz “The Indigo Streak”), to jednak całościowo jest czymś w rodzaju Grety Van Fleet w pigułce, do tego, biorąc pod uwagę budowę, jest to utwór niezwykle ambitny. Mamy partie akustyczne, przeplatane z częściami progresywnymi, a nawet pewne naleciałości muzyki bliskiego wschodu (ukłon w stronę “Revolver” Beatlesów?), a następnie część hard rockową, w której prym wiedzie genialna solówka Jake’a. Teraz, z czasem zrozumiałam, skąd akurat taki właśnie wybór na pierwszy singiel. Warto pamiętać o “Meeting the Master”, świat sobie jeszcze o nim przypomni - to czysty materiał na rockowy klasyk.
Rozwój, rozwój i jeszcze raz ciężka praca!
Panowie z Greta Van Fleet mają spore powody do zadowolenia. Ich trzecia płyta to nieco ponad czterdzieści minut bardzo dobrego, zwartego rockowego grania i to wcale nie wyłącznie dla fanów Led Zeppelin. “Starcatcher” dużo bardziej podejdzie wielbicielom chociażby The Doors, Rush, Fleetwood Mac czy nawet King Crimson. Po dwóch pierwszych płytach formacja zdaje się coraz bardziej odkrywać swoją własną ścieżkę i według mnie, ten najlepszy, najbardziej dla nich twórczy okres, jeszcze przed nimi, ale on nadchodzi, zbliża się coraz bardziej, a najnowszy “Starcatcher” jest pierwszym etapem ku temu celu. Ten rockowo-bluesowy-garażowy klimat - wydaje mi się, że tu właśnie powinni kierować swoje kroki, a stworzą coś, czego świat nigdy nie zapomni. “Starcatcher” jeszcze tym nie jest, ale stanowi wyraz tego, że Greta Van Fleet czuje muzykę, a z jej najlepszych czasów jest w stanie wyciągnąć to, co najlepsze dla samej siebie.