U2 nagrane na nowo. Tylko po co? U2 - “Songs of Surrender” [RECENZJA]

i

Autor: Materiały prasowe Recenzja albumu "Songs of Surrender" zespołu U2

U2 nagrane na nowo. Tylko właściwie po co? U2 - “Songs of Surrender” [RECENZJA]

2023-08-07 8:39

Ostatni album studyjny U2 miał swoją premierę w 2017 roku. Fani nie ukrywali nawet, że liczyli na to, że 2023 rok będzie należał do zespołu, że przygotuje on coś na miarę genialnych “Achtung Baby”, “Zooropa” czy “Pop” - chcieli czegoś świeżego, nowego początku. Świat dostał za to… kompozycje już dobrze znane, a efekt tego jest naprawdę… średni.

U2 to jeden z najsłynniejszych zespołów rockowych wszech czasów. Można już to powiedzieć śmiało - przecież formacja jest obecna na rynku od prawie pięćdziesięciu lat, wydała czternaście regularnych albumów studyjnych, stała się prawdziwym władcą światowych scen, pokazując innym artystom, jak robi się trasy, które przyciągną tłumy. Wszystko zaczęło się na dobre w 1980 roku, gdy światło dzienne ujrzał album “Boy”, stało się przełomowe trzy lata później, wraz z wydaniem rewolucyjnego (pod wieloma względami) “War”. Choć pod koniec lat 80. U2 zaczęto zarzucać zbyt silną powtarzalność i wróżono rychły koniec, grupa powróciła z rozmachem, wydając tak świeży, odważny, wręcz bezczelny “Achtung Baby”, który rozpoczął prawdziwe pasmo sukcesów, kolejnych albumów, bez których nikt dziś nie wyobraża sobie muzyki rockowej. Takie tytuły, jak “Zooropa”, “Pop”, “All That You Can't Leave Behind” i “How to Dismantle an Atomic Bomb” biły rekordy popularności, a promujące je monumentalne, widowiskowe trasy koncertowe utorowały drogę tym, na które mamy okazję uczęszczać dziś.

Oczekiwanie na powrót w chwale

Nieco gorzej dla zespołu rozpoczęły się lata 2010. W dekadzie tej zespół wydał tylko dwie płyty, obie zyskały mieszane opinie, a akcję promocyjną “Songs of Innocence” podaje się dziś jak przykład na to, jak nie zachęcać odbiorców do słuchania albumów. Choć po drodze U2 zgarnęli nominację do Oscara za wspaniałe “Ordinary Love”, to nie dało się nie zauważyć, że formacja staje się ofiarą własnej legendy, swojej wielkości, od której nijak nie potrafi - a może wcale nie chce - się uwolnić. Fani bardzo liczyli, że kolejna dekada okaże się kolejnym przełomem w historii U2, że legenda powróci w chwale, robiąc mniej więcej to, co zrobiła na początku lat 90., gdy w momencie, gdy to grunge bił rekordy popularności, wydała “Achtung Baby” pokazując, jak robi się rocka, który nigdy się nie zestarzeje, przetrwa kolejne lata. Krążek zadebiutował na szczycie amerykańskiego Billboardu, dotarł do drugiego miejsca w Wielkiej Brytanii. Fani irlandzkiej grupy nawet nie ukrywali, że czas na podobny krok, na wyrzeczenie się niejako własnej legendy, by równocześnie udowodnić swoją największą moc. Niestety, wydarzyło się coś zupełnie odwrotnego.

Recenzja albumu Songs of Surrender U2

i

Autor: Materiały prasowe Okładka "Songs of Surrender"

Kto właściwie tworzy dziś U2?!

Zespół powstał w 1976 roku z inicjatywy zaledwie 14-letniego Larry’ego Mullena Jr., który od samego początku pełnił rolę perkusisty. Muzyk był założycielem i niejako filarem formacji. Tym bardziej szokujące były jego słowa, iż ze względu na problemy zdrowotne nie weźmie udziału w koncertach, bądź co bądź, swojego zespołu, jeśli ten takowe planuje. Natychmiast zaczęto spekulować, że Larry odejdzie, a jak bez niego wyobrazić sobie działalność U2? Pojawiły się pogłoski, że jakieś występy na pewno się szykują, co jednak będą one promować. Szybko stało się jasne, że w 2023 roku ukaże się coś w rodzaju muzycznego suplementu do autobiografii Bono, a więc projekt, na który złoży się czterdzieści nagranych na nowo klasycznych utworów U2, którymi ten nazwał rozdziały swojej książki. Szczegóły poznaliśmy w styczniu, gdy grupa oficjalnie ogłosiła premierę “Songs of Surrender”, którego tracklista jednak nieco różniła się od pierwotnie zakładanej wersji. Miesiąc później ogłoszono… serię koncertów w Las Vegas, w zupełnie nowo otwieranym obiekcie. Zaznaczono, że w występach nie weźmie udziału Larry. Dla wielu fanów obie te decyzję, pod wieloma względami, były trudne do zrozumienia, nie do końca logiczne, tym bardziej, że pierwsze zapowiedzi projektu nie napawały optymizmem. Wielbiciele irlandzkiej formacji zaczęli… wróżyć jej rychły koniec. Spekulacje uciął The Edge, który powiedział, że jemu i Bono bardzo zależało na nagraniu takiego wydawnictwa, nie mogli odwołać koncertów, by… nie zawieść właścicieli obiektów i oczywiście fanów. O Larrym powiedział, że oczywiście żałuję, że go zabraknie, ale nie można było podjąć innej decyzji. W związku z tym na występach zobaczyć i posłuchać będzie można Brama van den Berga.

Sytuacja niecodzienna, niespotykana w długoletniej historii zespołu, dla wielu niestety niezrozumiała i nie do zaakceptowania. Do tego te wszystkie wywiady, mówiące, iż nad projektem, zatytułowanym “Songs of Surrender” pracowali głównie Bono i The Edge, wspólne wyprawy Panów, chociażby na pogrążoną w wojnie Ukrainę, czy ich udział w dokumencie, wizyta na jego premierze w Los Angeles. Wszędzie tu razi nieobecność Larry’ego i Adama. Kto więc dziś właściwie tworzy U2? Czy dwóm samcom alfa udało się skutecznie “przegonić” pozostałych muzyków i uczynić z zespołu swój własny projekt?

U2 - 5 ciekawostek o albumie “War” | Jak dziś rockuje?

Cztery części - dwie perspektywy

Naprawdę nie wygląda to najlepiej, a najlepszym tego wyrazem jest wydany właśnie “Songs of Surrender”. Wydawnictwo podzielone zostało na cztery części - każda z nich sygnowała jest imieniem danego członka zespołu i składa się na nią dziesięć, wybranych przez niego, nagranych na nowo klasycznych utworów grupy, zarówno tych najbardziej znanych, jak i mniej popularnych. Problemem jednak jest fakt, że Bono i The Edge nawet nie ukrywają, że to oni pracowali nad całością, to The Edge wyprodukował materiał, to oni wypowiadają się na jego temat, a to co mówią również odebrać można jako przejaw megalomanii. Gitarzysta powiedział, że kierowało nimi podejście, iż nic nie są nikomu winni i nie muszą pozostać wierni oryginalnym wersjom swoich utworów, chcąc wręcz lekceważyć szacunek do swojej dotychczasowej twórczości. Godne podziwu? Odważne? Będące przejawem chęci umniejszenia się, rozpoczęcia czegoś nowego, zredefiniowania własnej legendy? Być może, pojawia się tu jednak naprawdę dużo problemów, a głównym jest wrażenie, jakoby nie wszyscy członkowie tego zespołu podzielali ten pogląd na własny dorobek.

Panowie postąpili interesująco, chcąc stworzyć nowe wersje swoich największych przebojów, legendarnych kompozycji, dzięki którym obecnie są w miejscu, w którym na takie działanie mogą sobie pozwolić. Całe wydawnictwo to czterdzieści piosenek - nie da się opisać każdej po kolei, gdyż zajęłoby to wiele stron (a kto by chciał to wszystko czytać). Napiszę więc poniżej kilka słów na temat każdej z czterech części.

The Edge

Wydawnictwo otwiera wybór kuratora całego projektu. Pierwsza kompozycja - nowa wersja “One” obrazuje to, co nas czeka przez kolejne części, a więc wydawnictwo akustyczne, intymne, przy słuchaniu którego odbiorca ma mieć wrażenie, jakby Bono szeptał mu wprost do ducha. Tak rzeczywiście jest, pytanie jednak zasadnicze jest takie czy ktoś tego oczekiwał? Czy ktoś o to prosił? Czy to jest ten album U2, na który fani czekali? Skąd w ogóle pomysł na nagranie klasyki od nowa? Co w sumie znaczy tłumaczenie, iż grupa (czy aby na pewno?) chciała się sprawdzić, umieścić swoje kompozycje w innym kontekście, przerobić je, niekiedy także tekstowo, gdyż czasy się zmieniają, zmieniają się sytuacje? Na dłuższą metę, biorąc pod uwagę cały materiał, ma się wrażenie, jakby słuchało się, lepszych i gorszych, wersji demo oryginalnych kompozycji - przecież to one stanowiły dla Bono i The Edge punkty wyjścia. Problem z demówkami polega jednak na tym, że niekiedy nigdy nie powinny one ujrzeć światła dziennego, gdyż stanowią bardzo surowe, niemożliwe do zaistnienia na rynku utwory. Tak właśnie w tej części jest z “One”, “Stories for Boys”, które w oryginale ma takie fajne, wręcz bondowskie zacięcie czy “Beautiful Day”. Nieco ciekawiej brzmią “Bad”, opatrzony nowym tekstem, który nadaje mu zupełnie innego znaczenia, innej perspektywy, “Out of Control” i pieśń zwycięstwa dla Ukrainy, “Walk On (Ukraine)”, tu nawet nieco majestatyczne, ze względu na pojawiający się w połowie chór. Niezwykle boli mnie zmarnowany potencjał “Pride (In The Name of Love)”. Wspaniały hymn, napisany na cześć Martina Luther Kinga od zawsze zachwycał swoją siłą, pewnością siebie i mocą. Czy świat dziś nie potrzebuje takiej dumy i siły? Wydaje się, że bardziej, niż zwykle. Wersja więc, gdzie Bono śpiewa, dosłownie jakby mu się nie chciało, jakby sam nie wierzył, w to co próbuje przekazać, może być dla fanów źródłem wielkiego bólu. Potrzebna moc, ale jednak w akustycznej wersji, pojawia się pod sam koniec utworu. Gdyby został on w tej wersji zbudowany tak od samego początku, pozbawiony kosmicznej wstawki i tak przedstawiany, biorąc pod uwagę współczesne problemy, jakie porusza w nowym tekście, miałby szansę odżyć nowym życiem na nowo, a nie przepaść, jak miało to miejsce.

Larry

Druga część, największego nieobecnego w obecnej historii U2, jest najlepsza. Dlatego, że utwory, które się na nią złożyły zostały zmienione w najmniejszym stopniu, a jeśli już, to tak, by rzeczywiście podkreślić wartość tych kompozycji. Samo to sprawia, że tym bardziej zastanawiam się, czy aby na pewno, chociażby Larry, podzielał pomysł swoich kolegów na kształt tego projektu. To właśnie perkusista wybrał największy klejnot tego wydawnictwa - nowa wersja “Ordinary Love” w wydaniu akustycznym to niemal studyjna wersja tego, co zespół zaprezentował już kilka lat temu w programie “The Tonight Show Starring Jimmy Fallon” - wspaniała kompozycja, która w takim kształcie jeszcze bardziej oddaje sens tego przepięknego utworu. Dobrze, że trafi na platformy streamingowe i będzie można słuchać jej, zamiast obecnie dostępnej, obrzydliwej “Extraordinary Mix”. Zupełnie dobrze wypadają “Red Hill Mining Town" z sekcją dętą i “Dirty Day” z partią smyczków. Wersja tego utworu wypada dla mnie nawet lepiej od oryginału, jest dużo bardziej zrównoważona. Nic nie brakuje także tym spokojniejszym wersjom “Get Out of Your Own Way” i “Stuck in a Moment You Can't Get Out Of”. Ale nie jest wyłącznie słodko. Hołd dla Joeya Ramone, przypominam ikony muzyki punk rockowej, czyli “The Miracle (of Joey Ramone)” tu stał się utworem country - totalna profanacja i tak już nie najlepszej kompozycji. Całkiem dobrze zapowiadał się też "City of Blinding Lights”, jednak wszystko zepsuł wokal Bono - nikt nie jest w stanie znieść takiej ilości falsetu.

Adam

Och, tu to się dzieje. Największe zmiany, w odniesieniu do oryginału, a do tego naprawdę nietrafione, odbierające klasycznym wersjom nie tyle szacunek co wręcz godność. Zaczyna się niewinnie, ‘Vertigo” pasuje ten folkowy charakter, ale im dalej w las, tym mniej wesoło, naprawdę. Dawno świat muzyki nie dostał takiego wydawnictwa, na którym totalnym klasykom artysta, który sam je stworzył, dosłownie odebrał duszę. To właśnie się dzieje przy “"I Still Haven't Found What I'm Looking For” i “The Fly”. Przecież pierwszy singiel z “Achtung Baby” to takie zawadiackie małe cudeńko, symbol ścięcia “Drzewa Jozuego”. Tworząc nową wersję tego klasyka. Bono i The Edge skutecznie uśmiercili Pana, znanego jako “The Fly”, odbierając fanom wszelką nadzieję na to, że jeszcze kiedyś go usłyszymy i zobaczymy na koncertach. Totalną tragedią jest jednak “Desire” - znów tu pojawią się country vibe i ten straszny wokal nie dość, że znów falset (na Boga, Bono! O co Ci właściwie chodzi?!), to do tego głos jest zniekształcony, znajduje się jakby za ścianą dźwięku. Całość brzmi jak wersja demo, która nigdy nie powinna opuścić archiwów. Najlepiej wypada w tej części “If God Will Send His Angels”, gdyż ten utwór po prostu ma taki klimat i bardziej intymna wersja pasuje. Pytanie, skąd wynika taka słabość tej części? Kto ostatecznie zadecydował o jej kształcie? Jakaś część decyzyjności na pewno leżała po stronie Adama - czy tak bardzo nie czuł on całej tej koncepcji, że nie był w stanie dać od siebie nic dobrego?

Bono

Album zamyka część wokalisty, najsłynniejszego aktywisty na świecie, który po dziś dzień kontynuuje swoją misję. Całość otwiera znane już nowe podejście do “With Or Without You” - podejście nieudane. Ogólnie na całej płycie Bono naprawdę dziwnie moduluje swój głos - niby ma sprawiać wrażenie, jakby mówił/śpiewał słuchaczowi prosto do ucha, to jednak nie jest to. Przecież artysta dał się poznać jako bardzo utalentowany wokalista, jeden z najlepszych, którego głos niesie się z pełną mocą po całym świecie. Gdy sam zabiła w sobie tę moc, robi się to szczególnie przykre. W swojej części Bono postanowił także odświeżyć jeden z tych utworów, które wzniosły U2 na wyżyny. “Sunday Bloody Sunday” powstał jako muzyczny protest song, opowiadający o tragicznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w rodzinnym państwie członków grupy. Jego wściekłość i agresja podkreślały wagę i tragizm “krwawej niedzieli”, dlatego więc tu akustyczna wersja w ogóle mi nie pasuje. Nie jest zła, może pozwala spojrzeć na emocje, które sobą niesie, z innej perspektywy, oryginału jednak nigdy nie pobije. Bardzo fajnie, świeżo brzmi “ I Will Follow”, a jeszcze lepiej, bardzo współcześnie, wypada klasyk “Two Hearts Beat as One”. Szkoda, że to właśnie nie on został wydany, jako główny singiel, nie chodzi już tylko o radiową aranżację, ale o pokazanie, że legenda “War” wciąż jest żywa. Tym bardziej, że całość zamyka, naprawdę majestatyczna, wersja klasycznego “40”. Nadzieja wciąż jest żywa.

Po co lekceważyć legendę?

Nie do końca odpowiada mi obrane przez Panów myślenie - po co właściwie okazywać brak szacunku własnej legendzie? Czy nie lepiej byłoby zbudować wokół tego narrację, zgodnie z którą “chcemy się na nowo sprawdzić? Pokazać, że nasze kompozycje są uniwersalne i odnajdują się w każdych czasach, a do tego dają się swobodnie aktualizować?” Jeszcze lepiej byłoby, gdyby Panowie zapożyczyli pomysł od kolegów z Metalliki i zaprosili innych artystów i artystki do zinterpretowania ich czterdziestu wybranych utworów. W ten sposób grupa nie tylko świetnie pokazałaby, że ma dystans do swojej twórczości, ale też, że słucha innych, może młodszych, i tego, co oni uważają na temat klasycznych kompozycji. Wspaniały sposób na zredefiniowanie siebie, pokazanie otwartości, bez pozostawania wiernym oryginalnym wersjom. U2 nie są Taylor Swift - artystka również nagrywa swoje albumy na nowo, wynika to jednak z kwestii prawnych, również niekiedy delikatnie zmienia teksty czy tonację, ona jednak odzyskuje w ten sposób kontrolę na własnym dorobkiem, a nie podchodzi do niego na nowo, bo ją, nie wiem, najzwyczajniej znudził? 

“Songs of Surrender” nie wnosi nic nowego do dyskografii U2, poza tym, że pozostawia jakąś dozę niesmaku w związku z tak lekceważącym podejściem do swojej historii. Jeszcze przed wydaniem tego albumu The Edge powiedział, że czeka na odrodzenie gitarowego grania i już nie może się doczekać, aż U2 weźmie w tym udział z nowym krążkiem, nad którym zespół pracował w tym samym czasie, co nad “Songs of Surrender”. Czekamy, niech to się stanie nowym początkiem dla U2.