Mniej więcej na początku liceum, w czasach największego buntu, gdy naprawdę myślałam, że cały świat zwrócony jest przeciwko mnie, trafiłam na album “The Wall”. Oczywiście, że znałam Pink Floyd, nigdy jednak aż tak nie zagłębiałam się w jego twórczość. Jednak ten album zmienił dosłownie wszystko i do dziś jest jednym z najważniejszych w moim życiu. Cała ta opowieść o upadłej gwieździe rocka wydała mi się szybko czymś więcej - uniwersalnym spojrzeniem na ludzkość, jej skłonności do konfliktów, autorytaryzmów, wojen, rządów i biorących się z tego izolacji, nieufności, barier, kłótni, agresji. Wracałam do tej płyty non stop, powoli odkrywając pozostałą dyskografię Pink Floyd, ale też coraz bardziej i mocniej zagłębiając się w muzykę lat 60. i 70. po prostu.
Śledzić upadek idola
W kontekście brytyjskiej grupy od razu moją uwagę zwrócił Roger Waters, to jak odważnie i chętnie bierze on własne przeżycia do tworzenia, nie raziło mnie też wtedy to, że tak mocno wypowiada się on na tematy polityczne. Jeszcze te około dziesięć lat temu to wszystko miało zupełnie inny wydźwięk, wydawało się, że Waters jest w stanie dość błyskotliwie patrzeć na to, co się dzieje na świecie i próbować przekazywać to swoim odbiorcom, Robił to tak naprawdę od zawsze, odkąd przejął, nie tyle stery, co wręcz władzę w Pink Floyd. Dobrze wybrzmiał też pod tym względem jego pierwszy od 1992 roku, od kultowego “Amused to Death”, solowy album, czyli “Is This the Life We Really Want?” z czerwca 2017 roku. To jego gdański koncert z 2018 roku był pierwszym tak dużym, w jakim wzięłam udział.
Dość szybko jednak stało się jasne, że Waters zaczyna jakoś dziwnie skręcać - te wypowiedzi na tematy polityczne zaczęły się stawać coraz bardziej kontrowersyjne. Nie do końca odpowiadał mi też sposób, w jaki Waters wypowiadał się o swoich byłych kolegach z zespołu. Z biegiem czasu zaczęłam dostrzegać coraz więcej rys na wizerunku basisty, a apogeum nastąpiło w ubiegłym roku, gdy ten w zupełnie skandaliczny sposób wypowiadał się na temat rosyjskiej wojny na Ukraine i podejmował coraz to bardziej niezrozumiałe działania - wywiady, popieranie Putina, niedorzeczne występy na forum ONZ…
Nie było mi łatwo obserwować jak ktoś, kogo w jakiś sposób podziwiałam, kto stworzył główny koncept jednego z najważniejszych dla mnie albumów, dosłownie upada. Od co najmniej kilku lat z pewnością czegoś takiego doświadczyło wiele osób, czy to lubiących literaturę, muzykę, kino czy teatr. Kolejne osoby, których my mieliśmy za idoli, artystów wyjątkowych, okazywały się być potworami, ignorantami, skandalistami czy nawet skazanymi.
Czy to w ogóle możlie?
Choć mówi się o tym już od lat, wydaje się, że właśnie teraz na dobre mamy czasy, w których musimy zacząć uczyć się rozdzielać osobę danego artysty od dzieła, które tworzy. Bardzo często nie jest to łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że wielu wykorzystuje w swojej twórczości wątki autobiograficzne. Może to być przeszkodą, ale może też być ułatwieniem, gdy mimo wszystko chcemy, chociażby słuchać danej gwiazdy. Podejście rozdzielenia może pozwolić spojrzeć jedynie na dany, w tym przypadku, album, jako na czystą sztukę samą w sobie, przy, przynajmniej próbie pozostawienia, chociaż na chwilę, gdzieś z tyłu głowy kontrowersji wokół danej postaci, co jednak nie jest łatwe i co nigdy nie powinno równać się zapomnieniu o nich.
Po co naruszać arcydzieło?
Na pewno, gdy Roger Waters ogłosił, że nagrał na nowo i zamierza wydać własną wersję słynnego “The Dark Side of The Moon”, spojrzałam na to jako na kolejny krok do wykopania sobie przez Watersa jeszcze większego grobu, jako na pomysł zupełnie niedorzeczny, tym bardziej, że sam zainteresowany zdążył przy okazji obrazić Davida Gilmoura i Richarda Wrighta. Jego krok zbiegł się z pięćdziesięcioleciem legendarnego wydawnictwa, które przypadło w marcu tego roku. Cały świat wrócił do tej muzyki, do tych tekstów, tego konceptu, znów każdy słuchał “The Dark Side of The Moon”, a płyta powróciła na światowe listy przebojów, w związku z nowymi wydaniami. Wszystko to dlatego, że pomimo upływu tylu lat, materiał ten zupełnie się nie zestarzał, wciąż jest w stanie zachwycić innowacyjnością, jakością dźwięku i produkcji, pomysłami, swoją mocą.
Nie byłam w stanie zrozumieć, po co w ogóle tykać takie, nie boję się użyć tego słowa, dzieło? Co to ma na celu? Pogrążyć siebie jeszcze bardziej? Wzbudzić jeszcze więcej kontrowersji w myśl “aby gadali”? Uderzyć we współkompozytorów, gdzie jeden nie jest już w stanie nawet na to zareagować? Sam Waters postanowił się wytłumaczyć mówiąc, że w żaden sposób nie chce on burzyć legendy oryginału. Swój projekt charakteryzował jako chęć spojrzenia na dawne ideały, dawne treści, po pięćdziesięciu latach, z perspektywy dziś 80-latka. Zaskakująco Gilmour nie wypowiedział się w ogóle na temat “The Dark Side of The Moon Redux”, do jego słuchania zachęcił za to Nick Mason, który miał okazję już dawno wysłuchać projektu i na spotkaniach z fanami mówił o nim per “arcydzieło”.
To nie jest zamiennik oryginału, który oczywiście jest niezastąpiony. Ale jest to sposób, w jaki 79-letni mężczyzna może spojrzeć wstecz na minione 50 lat, spojrzeć w oczy 29-latkowi i powiedzieć, cytując mój wiersz o moim ojcu: "Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, zachowaliśmy jego zaufanie, nasz tata byłby z nas dumny". Jest to również dla mnie sposób na uhonorowanie nagrań, z których Nick, Rick, Dave i ja mamy pełne prawo być bardzo dumni - Roger Waters o projekcie.
Przywrócony?
Podtytuł można przetłumaczyć jako “przywrócony” lub “odrodzony”. Po odsłuchaniu stwierdzam, że te pierwsze znaczenie pasuje dużo bardziej, gdyż jednak odrodzeniem tego projektu to bym raczej nie nazwała. Całościowo na swoim nowym wydawnictwie muzyk rzeczywiście w dość interesujący sposób przywraca legendę klasycznego albumu, jedno jest jednak pewne - nie jest w stanie mu dorosnąć nawet do pięt.
Waters zachował klasyczny układ utworów, “The Dark Side of The Moon Redux” otwiera więc “Speak to Me”, który z instrumentalnego intro stał się deklamacją całej idei tego projektu, swoistym wstępem, który z jednej strony mówi wszystko, a z drugiej nadal niewiele. Co ciekawe, słyszymy tu pierwsze zwrotki utworu “Free Four” z płyty “Obscured by Clouds”, czyli poprzedniczki “The Dark Side of The Moon”. Po nim następuje oczywiście “Breathe”, tu bez podtytułu “(In The Air)”, a muzyk do swojej wersji dodał jedną, znaczącą w kontekście rozgłosów wokół niego zwrotkę. W tej interpretacji brakuje otwierającego oryginał krzyku, nie ma też tego psychodelicznego charakteru. Basista przedstawił zupełnie nowe, własne, intymne podejście, gdzie śpiew jest tak naprawdę melorecytacją i może przywodzić na myśl to, co robił Leonard Cohen. Prawdziwą recytację mamy za to w “On the Run”, którego, nieco zmieniona warstwa muzyczna, stała się tłem do wygłoszenia wiersza o dobru i złu. Tego mówienia będzie tu jeszcze więcej i w myśl zasady “milczenie jest złotem”, nie oznacza to czegoś dobrego czy ekscytującego. “The Great Gig in the Sky” tu staje się po prostu “Great Gig in the Sky” i tak, jak straciło te “The”, tak straciło w sobie całą moc, emocje, przekazywane w oryginale przez niesamowite wokalizy wspaniałej Clare Torry. To trochę tak, jakby Waters już w sumie nie miał siły, a może nawet chęci, na oddanie tej mocy. W dotychczas wspaniałym instrumentalnym “Any Colour You Like” znowu mamy apel, tym razem krytykujący chyba ogólną sprzedawczość świata, fakt, iż dziś w sumie wszystko można kupić i będący trochę przytykiem w stronę sztucznej inteligencji. Czy potrzebne? Nie wydaje mi się - wolałabym usłyszeć samą muzykę - powiedziałaby wiele więcej.
Myśli starego człowieka
Początek jest jednak w sumie ciekawy, zastanawiający, a po nim następuje, naprawdę udana moim zdaniem, interpretacja kultowego “Time”. Ta pieśń o upływie czasu, wyśpiewana, dość już słabym, głosem osiemdziesięciolatka, brzmi na swój sposób niezwykle pięknie i przejmująco i ma w sobie potencjał na klasyk, którym jednak z wielu powodów nigdy się nie stanie. Podobne odczucia miałam słuchając “Us and Them”, który, na oryginale zupełnie przepiękny, zyskał coś nowego. Ta dużo intymniejsza, spokojniesza wersja naprawdę się tu sprawdza!
"Money" to dla mnie zupełna pomyłka. Nie pasuje tu te pseudo, nie wiem, country brzmienie, ani dziwny, charczący w słuchawce wokal Watersa, który staje się kimś w rodzaje uciążliwego, gadającego wciąż do ucha własne prawdy pseudomędrca. Zabrakło tego wyrazistego basu, tych zsamplowanych dźwięków monet i kas i osoby Davida Gilmoura, który dziś chyba już jako jedyny ma prawo śpiewać ten klasyk. Kończące oryginalny album “Brain Damage” i “Eclipse” to wspaniałe, narastające, przygotowujące słuchacza to ostatecznej eksplozji podróże w najwspanialsze zakamarki muzyki. W wydaniu Watersa stają się nijakie, tracąc swój wyjątkowy charakter. Do tego na sam koniec muzyk zmienia zdanie i kończące album z 1973 roku słowa: “There is no dark side in the moon really. Matter of fact, it's all dark” zamienia na “I'll tell you one thing, Jerry. Me old mucker. It's not all dark, is it?”. Czyżby więc po młodzieńczej beznadziei pojawiło się starcze, dużo bardziej optymistyczne spojrzenie na świat?
Coś, czego nikt ani nic nie jest w stanie zastąpić
Traktowałabym “The Dark Side of The Moon Redux” jako pewną ciekawostkę, nie wiem, suplement do oryginału. To fakt, w żaden sposób nie niszczy jego tradycji, nie przemienia go w coś zupełnie nowego. Prezentuje nowe spojrzenie po latach, nowe interpretacje, jednak kluczowe jest to, że przy tym wszystkim nic nowego nie wnosi. To projekt całościowo na wiele sposobów ciekawy, ale przy tym niejako rozczarowujący, zwłaszcza, gdy jednak mimowolnie, porównujemy go do materiału z 1973 roku. Tam mieliśmy jeszcze zespół, ale to naprawdę zespół, gdzie każdy członek włożył coś od siebie, dał cząstkę swojej wrażliwości. Brak wokalu i charakteru Gilmoura, wrażliwości Wrighta i ogólnej otoczki Masona są straszne. To czysty, jedyny, megalomański Waters i całkowite clou jego skupienia się na samym sobie. Legendy nikt ani nic nie jest w stanie przyćmić.