W 2019 roku, ku uciesze fanów, po dziesięciu latach do składu powrócił uwielbiany John Frusciante. Ten kult, którym cieszy się on u fanów Red Hot Chili Peppers nie jest przypadkowy - John jest jednym z najbardziej utalentowanych, wszechstronnych i świetnych technicznie gitarzystów. Albumy nagrane z jego udziałem to prawdziwe majstersztyki, krążki, które ukształtowały brzmienie “papryczek”, do których nadal chętnie wszyscy wracają. Ekscytacja była ogromna, a wydany w lutym tego roku numer Black Summer, który zapowiedział równocześnie pierwszy od szesnastu (!) lat album z udziałem multiinstrumentalisty, wyraźnie pokazał, że klasyka jest najlepsza, że Frusciante jest nieodłączną częścią grupy, że bez niego to nie jest to samo.
Nieograniczona miłość
Tak oto, w prima aprilis, ukazał się wyczekiwany przez cały muzyczny świat album, który został zatytułowany Unlimited Love. Panowie poszli na całość i zaprezentowali nam podwójny krążek, dosłownie napakowany materiałami na hity - singlowe Black Summer, chwytliwe Here Ever After, wciągające Bastards of Light, funkowe Let 'Em Cry czy hipnotyzujące Poster Child. “Papryczki” wyruszyły w trasę, ale radiowa promocja płyty szybko się skończyła, nie trzeba było długo czekać, by stało się jasne dlaczego.
Mamy w sobie bardzo dużo twórczej energii
Już w sierpniu, a więc raptem cztery miesiące po premierze Unlimited Love, który świetnie poradził sobie na listach przebojów i z dnia na dzień dostaje coraz więcej nominacji do różnych nagród, zespół ogłosił, że… wyda kolejną, drugą w tym roku, także podwójną płytę! Album został zatytułowany Return of the Dream Canteen, a materiał, który się na nim znalazł powstał podczas tej samej sesji nagraniowej, co numery, które trafiły na Unlimited Love, a nad wszystkim czuwał stały współpracownik grupy, Rick Rubin. Podczas sesji nagraniowych Panowie nie mogli przestać tworzyć, w wyniku czego powstało ponad pięćdziesiąt utworów, wszystkie one zostały uznane za wystarczająco dobre na to, by je wydać, czy słusznie?
Polecany artykuł:
"Return of the Dream Canteen" to ukłon w stronę twórczej prosperity psychodelicznej pustyni. Cała nasza czwórka wędrowała w czasie i niezdefiniowanym miejscu ku większej ilości muzyki. Nie przestawaliśmy czerpać z tego źródła. Stołówka była bardzo hojna. Kiedy już wydawało się, że funkowy bas nie znajdzie partnera do tańca, jego koledzy pojawiali się na imprezie. Wielkie skupienie Johna pomogło nam stworzyć więcej piosenek niż niektórzy w ogóle znają. W świecie, w którym normą jest wydawanie pojedynczych singli, my postanowiliśmy wydać dwa pełne albumu i jest nam z tym bardzo dobrze. Pora na stołówkę - mówią o albumie sami zainteresowani.
Świat marzeń
Nie będę się tutaj skupiać nad myśleniem, co właściwie oznacza tytuł, nie ma co raczej pochylać się nad sensem tekstów, bo one akurat nigdy nie były najmocniejszą stroną zespołu. Kluczem do pokochania Red Hot Chili Peppers jest ich muzyka, dźwięki, energia sceniczna, luz, jaki w sobie mają - to wszystko jest w stanie wciągnąć na tyle mocno, że ciężko się od nich oderwać.
Tak właśnie było z promującym wydawnictwo singlem Tippa My Tongue - genialny, bujający numer, który, w połączeniu z okładką, pozwolił sugerować, że całe wydawnictwo będzie utrzymane w takim hipnotyzującym, psychodelicznym klimacie. Stylu muzycznego, charakterystycznego dla lat 60. trzymają się przede wszystkim Flea i John, których partie nadają całości charakteru. Ciężko tu nie pomyśleć o Blood Sugar Sex Magik. W tym samym kierunku podąża kolejny na trackliście Peace And Love - króluje bas, ale fajnie wypada też Chad. Numer ten miał się znaleźć początkowo na Unlimited Love, jednak zrezygnowano z niego na rzecz Poster Child - rzeczywiście, czuć w nim klimat poprzedniego krążka, ale ostatecznie powiedziałabym, że całkiem nieźle pasuje tu, gdzie ostatecznie trafił. Klimat słonecznej Kalifornii jest wyczuwalny także w Fake as Fu@k - ta sekcja instrumentów dętych! Do tej grupy zaliczyć też można Afterlife, Copperbelly czy The Drummer. Eddie to jeden z moich ulubionych momentów na płycie - numer może się wydawać niepozorny, nawet nieco nudny, jak na zapowiedziany hołd dla Eddiego Van Halena, ale to najlepszy pokaz artyzmu Johna, jaki kiedykolwiek został skomponowany. Frusciante ma w sobie niesamowitą muzyczną wrażliwość, o czym szczególnie można się przekonać, gdy słucha się jego solowych wydawnictw i to, co dzieje się w Eddie szczególnie się z tym wszystkim kojarzy - przepiękne solo, wspaniała gra, widać to szczególnie podczas występów na żywo z tym kawałkiem.
Mleko matki?
Trochę mamy na Return of the Dream Canteen… heavy metalu! Zapowiadający się dość niewinnie Reach Out w refrenie nabiera takiej mocy, że ciężko nie myśleć o takich krążkach jak Mother’s Milk czy nawet One Hot Minute, na którym przecież grał Dave Navarro. Pazura ma też Bag of Grins i od połowy Carry Me Home - świetne momenty!
Funk i dziwność nas wszystkich uratują!
Funk - to określenie, ten gatunek muzyczny nie kojarzy mi się z żadnym innym zespołem tak bardzo, jak z Red Hot Chili Peppers. Bella to takie słodkie połączenie funku z jazzem, jakby bliźniaczka cudnego Let 'Em Cry.
Na Return of the Dream Canteen nie brak też zaskoczeń. My Cigarette jest tak dziwne, nietypowe, zupełnie nie kojarzące mi się z “papryczkami”, że aż intrygujące, takie świeże, z mocno słyszalnym automatem perkusyjnym, zakończone zupełnie tu nie pasującym solo na saksofonie - no coś niesamowitego! Tak samo wciągające jest La la la la la la la la - czysta psychodelia!
Nierówności
Album liczy sobie aż siedemnaście utworów i jest wśród nich kilka słabszych pozycji - Roulette jest nijakie i nieco się ciągnie, to samo można powiedzieć o Shoot Me a Smile, Handful. Dalej nie wiem, co mam myśleć o In the Snow, bo trochę mam wrażenie, jakby była to bardziej depresyjna kontynuacja kultowego Snow (Hey Oh), ubarwiona syntezatorem, który od razu przypomniał mi kultowe I Wanna Dance With Somebody Whitney Houston, a do tego Anthony deklamujący wiersz? No pomieszanie z poplątaniem, do którego nadal nie jestem przekonana, nietypowy wybór na zamknięcie płyty.
I tak chcę ich słuchać!
Return of the Dream Canteen jest dość nierówny - pierwsza połowa albumu jest świetna, chwytliwa, funkowo-psychodeliczna, ma w sobie to coś, tą “ostrość papryczek”. Trochę gorzej wypada przy tym bardziej nastrojowa, melancholijna, ale przy tym po prostu nudna końcówka. Z radością przyjęłabym album o trzy, cztery numery lżejszy, ale bardziej zwarty, mniej eksperymentalny. Czy zgodnie z zapowiedziami muzyków ten projekt jest lepszy od Unlimited Love? Nie, zdecydowanie, ale nie jest, nie chwyta od pierwszego przesłuchania jak tamten, nie ma w sobie takiej świeżości. A może dwa albumy jednego roku to po prostu za dużo, szczególnie dwa podwójne? Nie oznacza to, że rzucę Return of the Dream Canteen w niepamięć - kocham Tippa My Tongue, Eddie to perełka, w głowie cały czas mi gra Peace and Love, słodka Bella, ostre Reach Out i szalone My Cigarette i La la la la la la la la. Gdyby postawić na tę energię i świetne melodie, a odrzucić numery, które nie są najlepsze i powinny trafić do archiwum, może do podzielenia się w przyszłości, to byłoby rewelacyjnie, tak to jest po prostu dobrze. Ale słuchać trzeba, koniecznie i łapać wszystko, co Panowie nam dają, jeśli oni twierdzą, że dla nich jest to album ważny, to tak właśnie jest. I kropka.