Rancid to kapela, której nie trzeba szczególnie przedstawiać fanom gatunku. Legendarna formacja działa w branży już od ponad 31 lat i ciągle aktywnie koncertuje oraz prezentuje nowe wydawnictwa. Z początkiem czerwca 2023 ukazał się najnowszy album grupy "Tomorrow Never Comes", który tylko udowadnia, że panowie nie wypadli z rytmu i ciągle dają nieźle do pieca. Pytanie tylko brzmi, czy równie dobrze dokręcają śrubę na żywo? Organizator Winiary Bookings i klub Progresja ponownie połączyli swoje siły i udało im się ściągnąć Rancid do naszego kraju. Warto podkreślić, że drużyna Armstronga zagrała u nas po raz pierwszy, więc to historyczna chwila, której wielu po prostu nie chciało przegapić.
Grade 2 i The Bronx rozgrzali do czerwoności
Stolica Polski zapłonęła w rytm punkrockowych hitów, ale zanim zrobiło się czerwono, to wcześniej na scenie zameldowały się aż dwie niezwykle energiczne kapele. Wydarzenie otworzył zespół Grade 2, dla którego nie jest to pierwsza wizyta w naszym kraju. Melodyjny punk i energiczne show było świetną przystawką przed pierwszym daniem z karty. Panowie wyszli ze swoimi białymi gitarami, rozkręcili piece Marshalla na maksa i ponownie pokazali, że młodzi jednak potrafią. Muzycy czasem wymieniali się mikrofonami i zamieniali miejscami na scenie. Widać było w nich pasję, zajawkę i chyba tak to powinno wyglądać. Jako drudzy w kolejności pokazali się THE BRONX. Tutaj pogo zaczęło przybierać na sile, kontakt z publicznością na piątkę z plusem, a repertuaru chyba lepszego nie można było sobie wymarzyć. Super było obejrzeć kapelę, którą się tyle razy słuchało podczas grania w Tony Hawk, czy Need for Speed: Underground 2. Konkludując. Support przed Rancidem naprawdę zacny!
Polecany artykuł:
Rancid w Warszawie 2023. Warto było szaleć tak?
Pierwszy koncert w Polsce, więc to oczywiste, że oczekiwania były ogromne. I na ten koncert można spojrzeć właściwie z dwóch stron - do tego jednak przejdziemy później. Rancid w Warszawie zameldował się punktualnie o 20:20 i jak ktoś nie zdążył na początek, to ma czego żałować. Amerykanie najpierw zaczęli utworem z nowej płyty "Tomorrow Never Comes", a już drugie w kolejności wybrzmiało "Roots Radicals", czyli jeden z największych hitów. Wielkim zaskoczeniem był brak "Warsaw" na setliście. Przecież to aż się prosiło, by na pierwszym występie (i to jeszcze w Warszawie) zagrać ten numer. Mimo to, nie brakowało klasyków i pojawiło się wiele pozycji z kultowego już "…And Out Come The Wolves". Nie mogło też zabraknąć wzmianki o pierogach. Ewidentnie zawróciły w głowie Larsowi, który poświęcił im dobre kilka zdań i było widać, że jest gotowy wskoczyć za nie w ogień. Jak dobrze policzyliśmy, to w setliście znalazło się 26 kawałków, a na samym finale mogliśmy usłyszeć "Time Bomb" i "Ruby Soho".
Warto było przyjść na koncert Rancid? Chociaż był to początek tygodnia i młoda godzina, to frekwencja pozytywnie zaskoczyła. Młodzi fani zespołu bawili się z tymi starszymi, a co trzecia mijana osoba miała na koszulce logo kapeli. To tylko pokazuje, jak wielu odbiorców Rancid jest w Polsce. Na terenie imprezy można było się napić i coś zjeść, chociaż kolejki były ogromne. Nagłośnienie samego widowiska było poprawne, chociaż można było to zrobić odrobinę lepiej. Gwiazda wieczoru zagrała dobrze, ale bez fajerwerków. Jak ktoś przyszedł posłuchać kultowej kapeli i spodziewał się przy tym epickiego show, to raczej nie wyszedł zadowolony. Z drugiej strony, czy wymagamy fajerwerków od punkowej kapeli? To był czysty punk, do którego zresztą Rancid nas przyzwyczaił. Dla fanów zespołu to bardzo wyjątkowy moment, a dla fanów gitarowych brzmień super uczucie, by nareszcie spotkać się z żywą legendą w swoim gatunku. Może nie było to długie spotkanie, bo trwało zaledwie ponad godzinę, to na pewno było intensywne, nie znudziło i nawet narobiło ochoty na więcej. Czekamy na kolejny występ, Panowie! Poniżej znajdziecie kilka fotosów z wydarzenia.