Sam Fender to ciekawa postać z dość trudną przeszłością. Dorastający z ojcem po opuszczeniu przez matkę, z którą ponownie zamieszkał po tym, jak macocha wyrzuciła go z domu, mający za sobą doświadczenie znęcania się przez rówieśników, ukojenia szukał w muzyce. Gdy miał 10 lat otrzymał od ojca pierwszą gitarę, dwa lata później spotkał na swojej drodze, można tak powiedzieć, muzyczną bratnią duszę w postaci Deana Thompsona. Chłopcy rozpoczęli wspólne granie, aż w końcu, zainspirowany Jeffem Buckleyem i Brucem Springsteenem Sam zaczął śpiewać. Po kilku latach duet przekształcił się w trio, gdy w czasach licealnych Fender poznał Joe Atkinsona. Dorastanie w dzielnicach typowych dla klasy robotniczej nie było łatwe - wszechobecna bieda, używki nie sprzyjały odnajdywaniu swojej drogi jako artysta. Na pewnym etapie życia Sam łączył studia z pracą na kilka etatów, a ujścia dla emocji szukał w alkoholu, który w końcu porzucił, na szczęście, na rzecz muzyki.
Fender pracował w pubie Low Lights Tavern, w którym również grywał i to tam zauważył go menedżer Bena Howarda. Na tym etapie jednak problemy zdrowotne zahamowały rozwój jego muzycznej kariery. Sam wznowił ją dopiero pięć lat później, wydając niezależnie singiel Play God. Utwór był grany przez brytyjskie stacje radiowe, a sam artysta zaczął sporo koncertować - rok później podpisał wyczekiwany kontrakt. W 2018 roku ukazała się debiutancka EP-ka Fendera, a chwilę później jego debiut, zatytułowany Hypersonic Missiles. Już wtedy o młodym muzyku zaczęło się robić coraz głośniej, prawdziwy przełom nadszedł jednak w 2021 roku.
Nowa nadzieja rocka?
W październiku 2021 roku Fender wydał płytę Seventeen Going Under - i wtedy się zaczęło. Wydawnictwo, skupiające się na tematyce dojrzewania, poszukiwania siebie, zaskoczyło emocjonalną intensywnością, przekazywaną tak w muzyce, jak i tekstach. Album osiągnął kolosalny sukces krytyczny, zdobywając nominacje do prestiżowych nagród, z Brit Awards i Mercury Prize na czele, oraz podbijając listy przebojów. Sam Fender - nie mający jeszcze ukończonych nawet 30 lat - okrzyknięty został nową nadzieją rocka - i zniknął.
Muzyk odwołał kilka koncertów, powołując się na zły stan swojej psychiki, w następnych miesiącach okazjonalnie pojawiał się na scenie, fani i fanki nie ukrywali jednak, że czekają na nową muzykę. W tej materii coś na dobre zaczęło się dziać dopiero w 2024 roku, kiedy to w sierpniu muzyk na małym koncercie zagrał dwa premierowe utwory, a kolejno ogłosił nową trasę koncertową. Oficjalnie dokładnie 15 listopada wydaniem kompozycji People Watching Sam zapowiedział wydanie swojego trzeciego albumu o takim samym tytule. Przed jego premierą artysta podzielił się ze światem jeszcze kilkoma kompozycjami, na całość przyszło nam czekać do 21 lutego bieżącego roku. Czy było na co?

i
Dojrzeć i odkryć dzieła mistrzów
W przypadku swojej trzeciej płyty Sam zastosował schemat znany z poprzednich - całość otwiera przebojowy utwór tytułowy, który jest absolutnie świetny na start i od samego początku postrzegałam go jako idealny materiał na pierwszą zapowiedź nowości. Chwytliwą kompozycją artysta pokazywał, że tym razem ma zamiar być dużo bardziej swobodny, będąc całościowo osadzony w codzienności, która w przypadku tej płyty stała się dla niego głównym źródłem inspiracji. Tych przebojowych momentów na People Watching jest dużo więcej, dowodem na co jest kawałek Chin Up, chyba najbardziej popowy, radiowy z całego albumu. Można też stwierdzić, że klasycznym rock and rollem Sam album zaczął.
Jednak im dalej w las, tym robi się dużo ciekawiej. Nie da się ukryć, że od jakiego czasu w muzyce można dostrzec pewien zwrot ku korzeniom, a dokładnie w stronę rockowo-folkowo-popowych klimatów, rodem wprost z twórczości Fleetwood Mac, a może nawet w jakimś stopniu Boba Dylana. Gdybym miała wybrać postacie kluczowe dla nowej płyty Fendera, to byłyby to właśnie te muzyczne ikony.
Miłość do zespołu, który w 1977 roku dał światu niezapomniane Rumours, słychać szczególnie mocno w singlowym Wild Long Lie. Trwający imponujące sześć minut utwór nie dłuższy się w żadnym momencie, a wręcz przeciwnie - hipnotyzuje gitarą, w której słychać hołd dla Never Going Back Again. Genialny numer, punkt centralny People Watching. Nostalgię do złotych momentów lat 70. słychać również w Nostalgia's Lie, który jednak tekstowo wskazuje, że nie wszystko to, co dawne, po latach jest takie, jakie wydawało się nam być kiedyś. W świecie tym pozostaje znany już słuchaczom i słuchaczkom Arm’s Length - osobiście mój faworyt z płyty. Cenię za klimat amerykańskiej formacji, ukochałam za słyszalną tu przebojowość Bruce'a Springsteena, nie mogę przestać nucić przez wciskający się do mózgu mostek - coś cudownego! Tym samym tropem będzie podążać kolejne na trackliście Crumbling Empire, a hołd dla słynnego Rumours jest wyczuwalny również w Rein Me In - piosenka niby niepozorna, a jednak wciąga, chociażby za sprawą pojawiającej się partii na trąbce.
W tych trudnych czasach dajmy ludziom folk
Równie dużo, co tego rockowo-popowego świata na People Watching widzę odniesień do tego, co działo się w muzyce w latach 60., gdy w pięknym stylu pojawił się na niej chociażby Bob Dylan. Nie da się ukryć - w momencie, gdy rekordy popularności na świecie bije film Kompletnie nieznany, opowiadający o pierwszych latach kariery Dylana, Sam wydając tak brzmiący album trafia w dziesiątkę i daje nam wydawnictwo, które świetnie się sprawdzi jako propozycja do posłuchania tuż po seansie tej nominowanej do ośmiu Oscarów produkcji.
Te odwołania do folku są tu naprawdę szczególne, a laureata Literackiej Nagrody Nobla nie da się pozbyć z głowy także w chwilach, gdy człowiek wsłucha się w teksty kompozycji z People Watching. We współczesnym muzycznym świecie Sam jawi się jako niezwykle baczny obserwator rzeczywistości, ale tej lokalnej, małej. Na płycie artysta jeszcze bardziej zagłębia się w emocje, bada wspomnienia, a tematem, który powraca w kompozycjach jest powrót - do domu, do korzeni, do dawnych czasów - w innych miejscach zaś wskazuję, jak ważna jest pamięć, opowieść - i jak istotne mogą się one okazać na pewnym etapie naszego życia.
Na inspirację folkiem wskazuje sam zainteresowany, przywołując w Arm's Lenght Kurta Vile - amerykańskiego pieśniarza i multiinstrumentalistę, kojarzonego właśnie z tym brzmieniem oraz z gatunkiem indie. Ten folk wybrzmiewa tu jednak w inny sposób, rzekłabym z twistem, pazurem, co nasuwa się przy odsłuchu kolejnego w mojej opinii materiału na klasyk, czyli Little Bit Closer. Tu, szczególnie brzmienie harmonijki nabiera innego wymiaru i przenosi słuchacza do pięknej, klimatycznej przeszłości. Kompozycja naprawdę wyróżnia się na tle innych - daje wrażenia grania muzyki zespołowo, razem, na żywo w studiu. Wspaniale wyczuwalne są tu instrumenty: tamburyn, perkusja, gitara, podbijający całość bas. Dziś właśnie taka muzyka ma wartość - grając ją artysta na szansę wyróżnić się na scenie i zwrócić uwagę tych, którzy chcą od muzyki czegoś więcej, dawki emocji - Little Bit Closer właśnie to gwarantuje. Utwór zdaje się świetnie iść w parze z Something Heavy.
Nic tu nie jest oczywiste
Największe zaskoczenie słuchacz dostaje jednak na końcu. Album zamykają, poza Something Heavy, TV Dinner oraz przejmujące Remember My Name. Szczególnie pierwsza z wymienionych kompozycji jest wyjątkowa - przez brzmienie pianina i taki deklamujący, nieco teatralny sposób śpiewu, intro TV Dinner przywodzi na myśl... obraz Freddiego Mercury’ego, ale takiego z lat 70., grającego przy instrumencie utwory Queen, które mają zmienić historię zespołu, w tym Bohemian Rhapsody. Pojawiające się industrialne wstawki sprawiają, że TV Dinner staje się utworem naprawdę ciekawym - również jak hymn brytyjskiej formacji łączącym w sobie różne gatunki i klimaty. Na swojej trzeciej płycie Sam Fender jest dużo bardziej beztroski, a przy tym odważny - i dobrze. Kolejnym takim zaskoczeniem jest, niemal kościelny, imponujący, monumentalny w swojej formie, Remember My Name.
Z pojawiającymi się tu elementami orkiestralnymi brzmi niczym modlitwa i stanowi pokaz dojrzewania, ciągłego rozwoju artysty. Tu motyw pamięci wraca szczególnie - jak wyjaśnił sam artysta, Remember My Name to utwór miłośny dla jego nieżyjących już dziadków. Sam wyjaśnił, że zdał sobie sprawę z wartości opowieści, gdy jego babcia zachorowała na demencję, a dziadek starał się podtrzymywać jej pamięć żywą przez opowiadanie, przypominanie różnych historii. Nie wiem, czy można sobie wyobrazić lepsze, mniej poruszające zakończenie.
On będzie wielki
Sam prezentuje światu dopiero swoją trzecią płytę - słuchając jednak ich po kolei, jedna po drugiej, naprawdę ciężko o brak refleksji, że artysta z każdej wyciąga lekcje, bierze to, co udało mu się najlepiej i rozwija na następnej. Nie dziwiły mnie zachwyty nad Seventeen Going Under, uważam jednak, że People Watching to album jeszcze lepszy, stanowiący dowód na rozwój Fendera jako muzyka, kompozytora, autora tekstów. Co najważniejsze, pozostaje on wierny sobie, nie zabiega za wszelką cenę o podbój list przebojów, stawiając na chęć dania słuchaczom czegoś wartościowego, najzwyczajniej w świecie pięknego, zachwycającego. Jestem przekonana, że People Watching powtórzy sukces poprzedniego wydawnictwa, stanie się projektem, który umocni pozycję Fendera na rynku i obroni jego tytuł jako kogoś, kto ma możliwość stania się artystą wielkim. Muzyk się nie zatrzymuje, nie spoczywa na laurach, wciąż eksplorując dźwięki. Z twórczości Sama Fendera wybrzmiewa prawda, czuć w niej te rzeczywiste, przejmujące emocje. To wszystko, podane pod postacią chwytliwych, wpadających w ucho dźwięków, brzmi jak materiał na kolejny wielki sukces. Liczę na to, że na następnej płycie Sam opisze nam rzeczywistość szerzej, patrząc na całym świat - wtedy, jestem przekonana, że ukaże się nam jako współczesny bard.