Owszem, znaleźli się tacy, którzy docenili odważny eksperyment. Nie było ich wielu, ale wśród nich znalazł się sam David Bowie, czyli ktoś, kto o trudnych eksperymentach w muzyce i wizerunkowych zmianach wiedział wszystko. Bowie zawsze miał opinię muzyka wyprzedzającego swoje czasy. Tworzył fikcyjne postaci, w które wcielał się na płytach, potrafił być raz tajemniczym przybyszem z Bliskiego Wschodu, raz kosmicznym podróżnikiem, raz dandysem, a na koniec – ślepym prorokiem. Jego fanie nierzadko nie potrafili nadążyć za zmianami w muzyce wokalisty, który nie przejmował się ograniczeniami stylistyk i etykiet. Bowie miał powiedzieć o albumie „Lulu”, że może być to jedna z najlepszych rzeczy, jakie Lou Reed stworzył w swoim życiu.
Panowie znali się od lat i przyjaźnili, choć zdarzały się między nimi także trudne momenty. Ponoć nawet raz Reed przywalił Bowiemu w twarz. O co poszło? Po wspólnym koncercie w 1979 roku muzycy rozmawiali w klubie o produkcji nowego albumu Reeda. Lou namówił Davida by ten został producentem płyty, jednak ten postawił warunek: Reed musi wytrzeźwieć i się ogarnąć życiowo. To rozwścieczyło i tak już pijanego Reeda. Skończyło się na tym, że ochrona ściągnęła go z Bowiego i wyrzuciła z klubu. Na szczęście po pewnym czasie mężczyźni się pogodzili, ale producentem krążka „The Bells” został Nils Lofgren.
Co jest nie tak z płytą „Lulu”?
Z pewnością największym problemem dla fanów Metalliki może być to, że to nie jest płyta stricte metalowa. Rockowa zresztą także nie. To raczej fuzja poetyckich i muzycznych eksperymentów Reeda z riffową energią ekipy Larsa Ulricha. Z początku miała to być praca nad starymi piosenkami Reeda, które metalowcy mieli przearanżować po swojemu. Potem jednak pojawił się pomysł na stworzenie muzycznego teatru z połączonych dwóch spektakli Franka Wedekinda, niemieckiego dramaturga, które tworzą cykl pod tytułem „Lulu”.
Jak miał przyznawać Lou Reed w wywiadach, nie przejmował się odbiorem w ogóle twierdząc, że po płycie „Metal Machine Music” z 1975 pewnie i tak już nie ma żadnych fanów. Nie sposób nie dostrzec tu dystansu i autoironii, jednak rzeczywiście wspomniany album do łatwych w odbiorze nie należy. Można by go nazwać protoplastą sceny noise.
Z kolei Lars Ulrich przywoływał odbiór drugiej płyty Metalliki przypominając, że już wtedy zarzucono zespołowi „sprzedanie się” i zdradę thrash metalowych ideałów, bo przecież nagrali balladę: „Fade to black”. Owszem, rozkręca się ona do całkiem mocnego kawałka, ale w czasach tuż po niebiorącym jeńców „Kill’em all” najbardziej ortodoksyjni fani poczuli się zawiedzeni. Zatem: co byś zrobił, zawsze ktoś będzie niezadowolony.
Miła praca nad niemiłą sztuką
Zarówno Metallica jak i Reed wspominali bardzo dobrze pracę nad albumem. Choć poruszali się do tej pory w nieprzenikających się estetykach, dogadali się świetnie. Dla fanów jednak było to zbyt hermetyczne. Nie spodobały się zarówno riffy, jak i teksty. Zespół był świeżo po wydaniu „Death Magnetic”, którym udowodnił, że jeszcze nie stępił pazurów. Reed od lat eksperymentował z dźwiękiem oddalając się coraz bardziej od mainstreamu. Nie znaczy to, że nie nagrywał dobrych płyt, czego przykładem jest choćby genialny „The Raven” z 2003 roku. Utrata masowej popularności i przychylności krytyków pozwoliła odzyskać pełną artystyczną wolność.
Chyba właśnie tej wolności trzeba szukać, jeśli chcemy zrozumieć ten album. Dyptyk „Lulu” Wedekinda to historia siedmioletniej opuszczonej dziewczynki, która staje się prostytutką. Jak wspominała w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” tłumaczka sztuki Monika Muskała, sztuka pokazuje uprzedmiotowienie bohaterki, która przechodząc z rąk do rąk kolejnych zniewalających ją mężczyzn jest niczym więcej niż towarem. Co ciekawe, Muskała podkreśla, że autor wcale nie chciał w ten sposób zwracać uwagi na problem, a użyć kontrowersji by budować popularność swej twórczości. To brutalna i okrutna sztuka, która w nieocenzurowanej wersji wystawiona została w Polsce pierwszy raz w 2007 roku. Pamiętając eksperymentalny i niełatwy w odbiorze „The Raven” na podstawie poezji i prozy Edgara Allana Poe można przypuszczać, że Lou Reed chciał zaprosić Metallicę do kolejnej swojej literacko-filozoficznej odysei. Zrozumienie jej wymaga wczytania się w tekst, poznanie biografii Wedekinda (a ponoć był częstym bywalcem burdeli, gdzie zaraził się syfilisem) oraz kontekstu w jakim pracowali muzycy z nowojorskim królem awangardowego rocka. Nie jest to łatwa podróż, ale może się okazać, że pozwoli Wam odkryć ten album, albo z czystym sumieniem się od niego uwolnić.