Pierwszy, singlowy „Friend or Foe” to list miłosny do lat osiemdziesiątych. Po progresywnym intrze dostajemy kawałek, który brzmi jak najlepsze dokonania Kombi z czasów zanim Sławomir Łosowski i Grzegorz Skawiński przestali ze sobą grać. Linia klawiszy i sekcja rytmiczna nie pozostawiają wątpliwości, a klimatu dopełnił niedawno wypuszczony teledysk, gdzie oglądaliśmy automaty do gier i liczne nawiązania do starej komputerowej grafiki. Trudno się dziwić, że wybrano taki „otwieracz”, bo jak na rocka progresywnego to wyjątkowo wpadający w ucho przebój. Owszem, nie brakuje w nim wręcz metalowego riffu, ale jednak dominacja klawiszy i wyrazistego basu to główne smaki tego dnia. To z pewnością dobre zaproszenie do pozostałej zawartości płyty.
„Landmine blast” to już Riverside jakiego można było się spodziewać od samego początku. Jest progresywnie, jest nieoczywisty i połamany rytm, melodia i niepokój w melodii. Po początkowym zaskoczeniu wracamy w znane fanom rejony. „We are atomized” – śpiewa Mariusz Duda i zmusza przy okazji do refleksji nad tym jak nowoczesna cywilizacja, tak doskonale skomunikowana smartfonami i internetem, nie daje nam poczucia wspólnotowości. Jest nas wiele, ale każda i każdy w swojej samotnej bańce: informacyjnej i emocjonalnej. Muzycznie dzieje się tu naprawdę poro i widać, że grupa nie odczuwała presji robienia materiału pod wytyczne i gust tego „co się kliknie”. Idą swoją drogą.
Trzeci utwór rozpoczyna się komunikatem, który celowo przypomina jedną z tysięcy zgód, które codziennie klikamy by dostać dostęp do piosenek, filmów i innych treści. „To nie będzie boleć, przynajmniej nie teraz” – mówi nam technologiczny Wielki Brat. Konsekwentnie, Riverside kontynuuje narrację o alienującej nas technologii, o wygodzie cyfrowego życia, które de facto daje nam mnóstwo obietnic, za którymi nie idzie nic poza dojmującą izolacją. Muzycznie? Oj dzieje się! Klasyczne w rocku progresywnym rytmicznie „pogięte” unisono, a następne moc gitary i klawiszy rodem z Deep Purple. „Jesteśmy wyszukiwani, monetyzowani, nic z tego co mamy nie jest za darmo” – przestrzega wokalista dając nam do zrozumienia, że często dajemy cyfrowemu światu znacznie więcej niż dostajemy w zamian.
Czwarty utwór pod tytułem „Post-Truth” dotyka tematu, który od lat jest na ustach publicystów, analityków i innych. Jednak mimo tego nikt nie potrafi, a może nie chce go zatrzymać. Post-prawda czyli manipulacja, cynicznie zapakowane w fakty kłamstwo, „cherry-picking” – wybieranie tylko odpowiednich detali z informacji, które pasują do narracji. To subtelne narzędzia, które w czasach dominacji mediów społecznościowych stały się skuteczną bronią w walce politycznej, wyborczej oraz plemiennej. Bo starcia formacji poglądowych na Facebooku i Twitterze czasem trudno porównać do czegokolwiek innego niż walki zwaśnionych plemion.
„The place where I belong” to delikatna muzyka (z początku) i mocny tekst o cienkiej granicy między miłością, a nienawiścią, o fasadowości, o bezsensowności kolejnych suplementów diety, kolejnych coachingowych rad. Ten kontrast nie raz już sprawdził się w muzyce rockowej. Zmianie uczuć w tekście towarzyszy rozwijający się aranż, który z sennej ballady przechodzi o mocny hard-rockowy kawałem rodem z lat 70-tych, zachowując całe dobro współczesnej nam produkcji. Po raz kolejny przekonujemy się także, że tekst w utworach tego zespołu nie służy tylko po to, by sylaby pasowały pod wokalizy. To piosenka o obalaniu nowoczesnych mitów, które wlewane są nam do głów masową kulturę, oraz o ucieczce od nich do własnego świata.
Przedostatnia kompozycja, „I’m done with you” otwiera się mocnym wejściem gitar i klawiszy. To opowieść o ludziach, którzy zamiast zaakceptować inną postawę chcą za wszelką ich poprawiać. Podmiot liryczny ma tego dość, a w muzyce wreszcie słychać zgromadzony przez całą opowieść gniew. Wybucha w refrenie gitarową mocą. Potrzebowaliśmy takiego ciosu, na otrzeźwienie.
Kończący album „Self Aware” stanowi klamrę dla pierwszego kawałka pod względem stylistycznym. Tak jak kompozycje w środku płyty to „utwory”, to pierwsza i ostatnia propozycja są zdecydowanie „piosenkami” – nie tylko do zasłuchiwania się i podziwiania, ale po prostu do pośpiewania razem z zespołem. Nie znaczy to, że w jakikolwiek sposób grupa próbuje się na siłę „uprościć” muzycznie lub tekstowo. Wciąż bawi się konwencjami, o czym świadczy choćby reaggująca wstawka w drugiej minucie „Self Aware”. Wciąż mamy do czynienia z ekspresją naprawdę szerokich horyzontów wyobraźni.
Wydawnictwo Riverside na pewno spodoba się tym, którzy są z kapelą od lat. Grupa nie traci swojej tożsamości, bawi się muzyką i jednocześnie pokazuje środkowy palec plastikowej popkulturze i pustym w środku modom. Nowy gitarzysta, Maciej Meller, wpasował się w skład doskonale. Aktualnie Riverside szykuje się do międzynarodowej trasy koncertowej, która zacznie się w USA, a potem przejedzie przez Europę. Okazją do zobaczenia grupy w Polsce będzie Ostrów Rock Festival, który odbędzie się 30 lipca w Ostrowie Wielkopolskim.
Polecany artykuł: