Patrząc na kolejne numerki przy odcinkach naszego cyklu można złapać się za głowę i zakrzyknąć: „Czemu!?” No właśnie, czemu w produkcji płyt, gdzie strona wizualna jest tak ważna, przechodzi tyle słabych lub niezrozumiale dziwnych projektów? Ta historia może dać jedną z odpowiedzi. Niech artyści robią sztukę, a zarządcy zarządzają projektami. Pomieszanie ról z reguły nie działa.
Nie każdy jest we wszystkim dobry. Po prostu. To lekcja, która może wydawać się banalna, ale tak wielu jeszcze jej nie odrobiło. Jesteśmy różni, mamy różne umiejętności i nie jest prawdą, że każdy może zastąpić każdego. Tak się wydarzyło w przypadku płyty Iron Maiden pod tytułem „Dance of Death”.
Trzeba przyznać, że wydany w 2003 album miał wyjątkowo trudny start. Po rewolucyjnym dla zespołu „Brave New World” grupa zdała sobie sprawę z tego, że jest międzynarodową potęgą. W szeregi wrócił Bruce Dickinson oraz Adrian Smith. Kompozycje na trzy gitary doskonale trafiły do serc starych fanów i zaskarbiły nowych. Występ na festiwalu Rock in Rio oglądało ćwierć miliona ludzi, a DVD z koncertu sprzedawało się doskonale. Poprzeczka była bardzo wysoko.
„Dance of Death” to muzycznie dobra płyta. Nie tak genialna jak poprzedniczka, nie tak oryginalna jak choćby niedocenione w swoich czasach krążki z Blazem Bayley na wokalu. Ma jednak kilka naprawdę mocnych kawałków („Rainmaker”, „Paschendale”, "Montségur") oraz parę ciekawych opowieści. Po raz pierwszy na płycie znalazł się kawałek, którego współautorem był Nico McBrain („New Frontier”). Mimo tych zalet nie był to jednak godny następca poprzednika.
To, co jednak mu naprawdę zaszkodziło w promocji to okładka. Opierająca się na komputerowej grafice praca przedstawia maskotkę grupy w przebraniu Ponurego Żniwiarza zaprasza nas gestem ręki do sali balowej wypełnionej dziwnymi postaciami. Są półnagie, a ich twarze osłaniają karnawałowe maski. Najbardziej absurdalne jest małe dziecko w kostiumie kąpielowym na białym wilku. Nie pytajcie, nie wiemy. Spodziewamy się, że to nawiązanie do tradycji średniowiecznego i barokowego danse maccabre, a może „Maski Szkarłatnej Śmierci” Edgara Allana Poe. Trudno powiedzieć.
Pewne jest jednak to, że nie taki był pierwotny zamysł autora. David Patchett to znany artysta jeśli chodzi o malarstwo fantastyczne i surrealistyczne. Tworzył okładki dla Cathedral oraz Electric Wizard. Jego nazwiska nie znajdziecie w książeczce „Dance of Death”. Po tym jak przedstawił swój pomysł, gdzie w centralnym punkcie był Eddie, a gdzieś daleko w cieniu za nim kilku mnichów, menadżer kapeli Ron Smallwood stwierdził, że jest ona „zbyt pusta” i za mało się na niej dzieje. Dlatego poprosił pracujących nad stroną internetową Żelaznej Dziewicy grafików, by dorzucili kilka postaci od siebie i w ten sposób wypełnili przestrzeń.
Następnie przekazano pracę z powrotem do artysty, by dopracował odcienie skóry i tekstury postaci. Efekt ingerencji w jego dzieło tak zdenerwował Patchetta, że zażądał wycofania swojego nazwiska z opisu płyty. Pytany o sprawę twierdzi, że wykorzystano bez jego zgody wersję roboczą ilustracji. Bruce Dickinson ocenił tę okładkę jako „zawstydzającą”, a krytycy i fani już w 2003 nie kryli niezadowolenia. Patrząc na pierwotny projekt, który w końcu „wyciekł” do internetu nietrudno przyznać rację Patchett'owi. To troszkę przypomina typową sytuację w agencji reklamowej, gdzie graficy i art directorzy silą się na ciekawe projekty, ale przychodzi klient i zaczyna się „panie grafik, logo większe, dodać jeszcze więcej efektu wow, za mało bajerów”. W ten sposób nawet najlepszy pomysł może zmienić się w porażkę.
Polecany artykuł: