Recenzujemy "The Mandrake Project" Bruce'a Dickinsona
Bruce Dickinson to człowiek-orkiestra, który zdecydowanie nie lubi się nudzić. Wokalista jest przecież pilotem lotniczym, znakomicie radzi sobie także jako szermierz i browarnik. Nic więc dziwnego, że szybko w głowie zakiełkowała mu myśl o karierze solowej. W latach osiemdziesiątych nie było to łatwe z powodu bardzo napiętego grafiku w Iron Maiden. Dickinsonowi udało się jednak w końcu dopiąć celu w 1990 roku. Kiedy już odszedł z zespołu mógł w pełni skupić się na działalności muzycznej pod własnym nazwiskiem.
Z czterema kolejnymi studyjnymi albumami uwinął się dość szybko. Na przestrzeni zaledwie pięciu lat wydał "Balls to Picasso", "Skunkworks", "Accident of Birth" oraz "The Chemical Wedding". I... powrócił w szeregi Żelaznej Dziewicy. Można było wówczas przypuszczać, że większość energii poświęci właśnie na dla zespołu. Tak też rzeczywiście się stało. W 2005 ukazał się jeszcze krążek "Tyranny of Souls", a potem nastała cisza. Choć na przestrzeni ostatnich lat pogłoski o jego następcy pojawiały się w sieci, to na kolejny solowy album Dickinsona trzeba było poczekać aż do 2024 roku. 1 marca w końcu ukazał się długo wyczekiwany "The Mandrake Project".
W tytule mamy słowo "projekt" i rzeczywiście Bruce podszedł do tematu na bogato. Samej płycie towarzyszy także komiks, który będzie składał się z dwunastu odcinków (pierwszy z nich już się ukazał na rynku, kolejne będą pojawiać się co kwartał). W jednej z zapowiedzi mogliśmy przeczytać, że to "mroczna, dojrzała historia o władzy, jej nadużyciu oraz walce o tożsamość, w której tle kryje się naukowy i okultystyczny geniusz".
Mniej metalu, więcej eksperymentowania
Dla fanów solowej twórczości Dickinsona najważniejsza jednak była inna informacja. W powstanie "The Mandrake Project" czynny udział wziął Roy Z, producent i wieloletni muzyczny współpracownik wokalisty Iron Maiden. Dwa czynniki, długi czas oczekiwania i ponowne połączenie sił ze wspomnianym gitarzystą, sprawiły, że sporo osób ostrzyło sobie zęby na siódmy album frontmana IM. Jeśli jednak ktoś oczekiwał, że otrzyma sporą dawkę tradycyjnego heavy metalu, to po przesłuchaniu "The Mandrake Project" będzie pewnie trochę rozczarowany. Dobrze się jednak stało. O to przecież chodzi w karierach solowych, aby nagrywać takie rzeczy, które nie będą stały zbyt blisko twórczości macierzystego zespołu. Pod tym kątem Bruce Dickinson na pewno nie zawiódł.
Album rozpoczyna się od pierwszego singla "Afterglow of Ragnarok", który uderza z pełną mocą. Artysta wita nas mrocznym, metalowym numerem, w którym nie brakuje także przełamania w postaci bardzo chwytliwego refrenu. W pamięci zostaje także "Rain on the Graves", którego Dickinson również wytypował do promocji "The Mandrake Project". Jest tu "kołyszący" riff, pojawia się narracyjny wokal, a w dodatku Roy Z okrasza całość świetną solówką gitarową. Warto wspomnieć, że inspiracją dla tekstu była wizyta na grobie znanego angielskiego poety Williama Wordswortha.
Na pewno chwytliwości nie można odmówić utworowi "Many Doors to Hell". To dość prosty numer, utrzymany w średnim tempie, który został podlany "purplowym" sosem. Fani albumu "Accident of Birth" na pewno ucieszą się z "Mistress of Mercy". Tutaj Bruce Dickinson nie kombinuje. Za sprawą tej kompozycji dynamika "The Mandrake Project" zdecydowanie wzrasta. Sporo bowiem na najnowszym solowym krążku wokalisty spokojniejszych momentów.
Naczelnym przykładem jest akustyczna ballada "Face in the Mirror" z fortepianem. Nie jest to zła propozycja, ale daleko jej chociażby do "Navigate the Seas of the Sun" z "Tyranny of Souls". W tamtym przypadku były ciarki na całym ciele, a w tym jedynie wzruszenie ramionami. Symfonicznie robi się natomiast za sprawą "Fingers in the Wounds", czyli najkrótszego utworu w zestawie. To niezwykle podniosła kompozycja (smyczki!), w której wokal Bruce’a brzmi naprawdę świetnie. Najbardziej jednak uwielbiam fragment z orientalną, gitarową wstawką. Palce lizać.
Na "The Mandrake Project" znalazł się także "Resurrection Men", gdzie połączono latynoski klimat z "sabbathowym" riffem i, obowiązkowo, wysuniętym w miksie basem. Moim zdaniem był to chybiony pomysł, bo powstał dość dziwny (i chaotyczny) numer. Lepiej prezentuje się "Shadow of the Gods" – z początku filmowa ballada, która przeistacza się w żwawą, metalową rzecz, a końcówka znów jest patetyczna.
Wielki finał bardzo udanego albumu
Na koniec czas wspomnieć o dwóch najjaśniejszych punktach "The Mandrake Project". Pierwszy to "Eternity Has Failed". Przypomnijmy, że Steve’owi Harrisowi, szefowi IM, tak się ta kompozycja spodobała, że namówił Dickinsona, aby została umieszczona na albumie "The Book of Souls" z 2015 roku (wówczas pod tytułem "If Eternity Should Fail"). Teraz w końcu wiemy, jak wokalista chciał, żeby całość brzmiała. I choć uważam, że wersja "maidenowa" była wspaniała, to jeszcze bardziej podoba mi się odsłona zawarta na "The Mandrake Project". Jest tu wszystko: odpowiedni klimat, odjazdowe solo gitarowe (lekko "kosmiczne"), a Bruce wokalnie daje z siebie wszystko.
Album zamyka z kolei prawie 10-minutowa "Sonata (Immortal Beloved)". To rzecz niesamowicie epicka i teatralna, która zyskuje tylko na mocy. A kiedy Dickinson śpiewa frazę "Save Me Now", w okolicach piątej minuty, to nie ma co zbierać. Moim zdaniem: najbardziej pamiętny fragment "The Mandrake Project". No i jeszcze ta końcówka… Wprost magiczna. Wielki finał, po prostu.
Nie ukrywam, że jako fan Iron Maiden bardzo mocno czekałem, wręcz z wypiekami na twarzy, na kolejny solowy album Bruce’a Dickinsona. I choć "The Mandrake Project" nie jest pozbawiony wad (dlatego też nie umieściłbym go na tej samej półce co "Accident of Birth" czy "The Chemical Wedding"), to nie oznacza to jednak, że nie warto po ten krążek sięgnąć. Bruce – mimo upływu lat – wciąż ma wiele ciekawego do przekazania. I co istotne: "The Mandrake Project" z początku może wydawać się krążkiem trudnym do przyswojenia. Jego postrzeganie zmienia się wraz z kolejnymi odsłuchami.
Dodam też, w ramach ciekawostki, że zagłębianie się w ten materiał sprawiło mi więcej radości niż, co piszę z bólem serca, poznawanie trzech ostatnich studyjnych albumów Żelaznej Dziewicy. Podsumowując: Bruce Dickinson nagrał intrygujący krążek, do którego będę z chęcią wracał. Mam tylko nadzieję, że z następcą "The Mandrake Project" artysta uwinie się znacznie szybciej. Dziewiętnaście lat od "Tyranny of Souls" to była przecież zbrodnia.
Najlepsze utwory z albumu: "Afterglow of Ragnarok", "Eternity Has Failed", "Mistress of Mercy", "Sonata (Immortal Beloved)"
Ocena: 8/10